Jak poprawić sobie humor?
![](https://lilinatura.pl/wp-content/uploads/2015/05/mniam2-630x417.jpg)
Wprawdzie studia skończyłam już niestety dłuższy czas temu, jednak temat moich wakacyjnych prac ostatnio wrócił do mnie kilka razy. Pomyślałam więc, że warto podzielić się z Wami moimi doświadczeniami w tym względzie. Mam nadzieję, że zainteresują zwłaszcza studencką brać. Mamy marzec, wakacje zbliżają się wielkimi krokami, najwyższa więc pora pomyśleć o jakiejś ciekawej pracy na lato. Skorzystać warto, bo trzy miesiące wakacji to jednak… aż trzy miesiące wakacji!
Studiowałam dziennie, mieszkałam z rodzicami, nie musiałam więc pracować w trakcie semestrów. Pracowałam regularnie jedynie na piątym roku. W każde lato jednak starałam się robić coś, po pierwsze ciekawego, po drugie – przynoszącego trochę grosza do mojej studenckiej portmonetki. Co roku kończyło się na czymś innym, jednak każdą z tych prac uważam teraz za wspaniałą przygodę. A chyba nie ma lepszego czasu w życiu na takie przygody, niż właśnie okres studiów.
Kiedy kończyłam pierwszy rok, akurat otwierały się dla nas zachodnie rynki pracy. To był ten pierwszy boom na wyspy, jeszcze nie było tam aż tak dużo Polaków jak rok – dwa lata później. Warto więc było spróbować. Wybrałyśmy z koleżanką Irlandię – bo to takie romantyczne miejsce, legendarne wręcz, w sam raz dla studentek geografii. No, a poza tym koleżanka, z którą jechałam, miała jakichś znajomych znajomych siostry w miasteczku o nazwie, której nie umiałyśmy wypowiedzieć, u których mogłyśmy się chwilę zatrzymać na początek. Wyjechałyśmy więc całkowicie podekscytowane z walizkami warzącymi tonę, bo wypełnionymi konserwami, kupionymi przez rodziców w ilościach hurtowych (całe wakacje je jadłam…). Szczęście uśmiechnęło się do nas po tygodniu poszukiwań pracy, całkowicie przypadkowo. Wypełniałyśmy jakieś aplikacje o pracę w centrum handlowym i podeszła do nas pewna pani, która przedstawiła się jako żona właściciela supermarketu w miasteczku oddalonym o 20 km. Szukał on podobno właśnie nowych osób do pracy. Pani poleciła, abyśmy przyjechały tam następnego dnia na rozmowę. No to pojechałyśmy. Było wprawdzie trochę zamieszania, bo pani zapomniała poinformować kierownictwo marketu, ale się udało. Dostałyśmy pracę w supermarkecie wraz z możliwością zamieszkania w domu pracowniczym na przeciwko z dwoma Litwinkami i Portugalczykiem. To były wspaniałe wakacje, w magicznym miejscu na wybrzeżu Irlandii, pośród wspaniałej przyrody, w naprawdę fajnym towarzystwie.
Rok później, z dwojgiem innych znajomych wybraliśmy się również w ciemno w inną część wyspy. Po tygodniu jednak zdecydowaliśmy wyruszyć do znajomych do Anglii, którzy dosyć szybko znaleźli pracę. Ruszyliśmy więc autostopem (i promem oczywiście) i wylądowaliśmy z całkiem sporą grupą przyjaciół na polu campingowym, w sadzie, pod namiotami. Mieliśmy na te kilka osób do dyspozycji jedną małą przyczepkę z czajnikiem i tosterem 🙂 To akurat była fajna sprawa. Gorzej, że ostatecznie skończyliśmy pracując w fabryce mrożonego indyjskiego jedzenia dla Tesco, po 12 godzin, od 4 rano. I to było już okropne, choć, nie powiem, całkiem w sumie zabawne. Niestety te wakacje zniszczyły mi kręgosłup, który szwankuje do tej pory…
Dosyć często dopada mnie myśl, że to rodzaj przekleństwa. Jestem pewna, ze wiele z Was wie o co mi chodzi – o ogromną potrzebę robienia w życiu czegoś fajnego. Macie tak? Na pewno mają tak wszystkie z Was, która prowadzą swoje firmy, młode mamy, które rozpoczęły działalność, blogerki, dziewczyny, które łączą pasję z pracą zawodową. Wierzę też, że istnieje bardzo liczna grupa, która taka potrzebę ma, ale gdzieś tam ją w sobie tłumi i racjonalniej podchodzi do codzienności. Bo chyba każdy, choć trochę, chciałby coś ciekawego w życiu robić. Nie każdy jednak tak całkowicie nie nadaje się do normalnej pracy jak ja.
Sama tego do końca nie rozumiem. Zupełnie nie są w stanie zrozumieć tego moi rodzice. Mąż na szczęście w pewnym stopniu (choć też nie do końca) zaakceptował. Przez długi czas myślałam, że coś jednak nie jest ze mną w porządku, dopóki kiedyś, na jednym ze szkoleń, w którym uczestniczyły dziewczyny prowadzące własne biznesy, usłyszałam od trenerki, że… no… niektórzy po prostu do zwyczajnej pracy się nie nadają.
A żeby nie było – zwyczajne prace miałam, mają je moi przyjaciele i znajomi, ma je moja rodzina. Pracują od godziny, do godziny, mają swój zakres obowiązków i doskonale się w tym znajdują. I chwała im za to. I zazdroszczę im nieraz tego. Ja w swym życiu zawodowym natomiast miotam się od początku, poszukując czegoś w czym poczuję się dobrze. Pracowałam w administracji w korporacji – nie wytrzymałam długo… po pół roku odeszłam… Potem w małej kreatywnej firmie, która i owszem, bardzo dużo mi dała, ogromnie dużo się nauczyłam, ale po roku uciekałam gdzie pieprz rośnie przed szefostwem… Następnie w dużym hotelu z warszawskimi właścicielami, którzy wywierali ogromną presję i do którego jadąc – płakałam. Dosłownie… Miałam też prace studenckie, wakacyjne i dorywcze. To akurat było fajne, bo krótko i na luzie. Ale to już zupełnie inna historia…
O magii… Nie, nie tej świątecznej, ale nie mogłam oprzeć się temu iglaczkowi….
Jestem osobą bardzo emocjonalną. Potrafię w jednej chwili wspinać się na szczyty radosnej euforii, aby za chwilę wpaść w otchłań rozpaczy. Jedno złe słowo może zniszczyć cały mój dzień. Bardzo często dopada mnie rezygnacja, brak wiary w siebie, zwątpienie i czarna rozpacz. Bo tak bardzo by się chciało, a tak trudno to osiągnąć. A innym dobrze idzie, lepiej, zawsze lepiej. Bo porównując się, wychodzę blado. We wszystkich aspektach życiowych.
Zwłaszcza teraz, kiedy tak zimno i szaro. A ja nie cierpię zimy (chyba że na gwiazdkę i w górach). Zwłaszcza, kiedy moje pomysły nie wychodzą, trzeba z czegoś rezygnować lub czemuś nie można podołać. Zwłaszcza jak się uświadomi, że tak wiele się nie umie.
Zawsze byłam z siebie dumna, że potrafiłam dostrzec i cieszyć się drobiazgami, które daje nam natura – kwiatami na drzewach, spadającymi liśćmi czy kolorami chmur przy zachodzącym słońcu. Jakoś w liceum jeszcze będąc, pamiętam, że obiecywałam sobie nawet nigdy nie przestać zauważać tych drobiazgów. Bo one strasznie szybko przemijają i zanim człowiek się nie obejrzy – drzewa przekwitną, liście spadną a słońce zajdzie.
No i gdzieś to czmychnęło… Bo tak zimno i szaro. A ja nie cierpię zimy… Bo tak bardzo by się chciało, a tak trudno to osiągnąć, etc., etc.
I wyszłam wczoraj rano z psem na spacer. I nagle wiatr zawiał tak jakoś inaczej, mocniej. I ptak przeleciał. I kolejny podmuch zwiał z pobliskiej choinki chmurę delikatnego śniegu i mnie tym śniegiem otulił. A potem taka biała cała patrzyłam jak te śnieżynki tańczą. Nie opadają, nie uciekają. Tylko tańczą w powietrzu, w górę, w dół, wokół siebie. I uderzyła mnie w głowę jak obuchem znowu ta magia.
I tak, wiem, zabrzmi to banalnie, ale dodała mi siły i wiary we własne możliwości. I śmiać mi się zachciało. I dobrze mi było.
Macie tak? Zaskakuje Was czasem ta niezwykła magia? Kiedy wszystko staje się takie oczywiste, normalne i na swoim miejscu. Kiedy wszechświat Wam mówi: uśmiechnij się głupia babo?