KategorieŻycie

Korfu na 4 dni – jak zorganizować?

Komu marzy się trochę greckiej sielanki? Ot, wypad dla oddechu i zdystansowania. Mi tak się zamarzyło właśnie… Takie kilka dni tylko z mężem, bez dzieci. Żeby głowa odpoczęła, bo niestety ma się czym stresować. Bez napinki, bez pośpiechu – tak po postu pobyć. Nasiąknąć trochę wyspiarskim klimatem.

Wybrałam więc Korfu! Polecam tym bardziej, że przy Santorini i okolicznych wyspach aktualnie sporo się trzęsie. Korfu więc jawi się jako spokojna, zielona oaza.

No i muszę Wam tu napisać, że tak myślałam, planowałam i szukałam, że w zasadzie wyszło mi to myślenie, planowanie i szukanie wspaniale! Jeśli więc, tak jak my, potrzebujecie takich kilku dni dla siebie, jeśli potrzeba Wam morza i zieleni… Jeśli także nie lubicie wynajmować samochodu, a zależy Wam aby było sprawnie i wygodnie… Jeśli lubicie takie miejscówki, które z jednej strony są spokojne, ale także gwarantują bliskość i pięknej plaży i deptaczka z dobrym jedzeniem i sklepikami… Jeśli lubicie miasteczka które są takie o – w sam raz, nie za duże, ale też nie za małe… No i nie przepełnione turystami! Jeśli na tym wszystkim Wam zależy, to polecam się! A dokładniej ten post, w którym znajdziecie opis takiego właśnie wypadu!

Bilety lotnicze na Korfu można znaleźć w dobrych cenach, trzeba tylko szukać i kombinować z datami. My wybraliśmy się Ryanairem, jesienią, po sezonie, z bagażem tylko podręcznym (najwygodniej).

Dlaczego akurat na Korfu? Marzyło mi się od czasów obejrzenia serialu Durrellowie (jeśli nie widzieliście, to bardzo polecam). I chyba nie tylko mi, bo i całej masie Brytyjczyków także. Jest ich tam naprawdę sporo – mam wrażenie, że najwięcej wśród turystów. A i o samych Durrellach tu pamiętają. Serial bowiem bazuje na autentycznej historii brytyjskiej rodziny, która przeniosła się w te rejony przed wojną. W głównym mieście Korfu, zwanym także Korfu (gr. Kerkyra), znajdziemy ślady tej pamięci, które mają na celu przyciągnięcie turystów.

Korfu słynie z tego, że jest bardzo zieloną wyspą. A ja właśnie takie lubię. Znane są jej krystalicznie czyste wody i pyszne jedzenie. Jak to w Grecji. Choć jest to ponoć najmniej grecka z greckich wysp. Nie ma tu białych domków z niebieskimi dachami, ale są inne, równie urocze. I na pewno ma swój wyjątkowy czar. To on mnie tak zauroczył, że już chętnie bym wróciła!

Tutaj wtrącę taki pro tip – jak źle zawieje, to Wasze telefony mogą złapać sieć z pobliskiej Albani i naliczyć Wam masę kasy za transfer danych. Wystarczy przełączyć szukanie sieci na ręczne, zamiast automatycznego, i wybrać sieć grecką. I już można korzystać z internetu swobodnie.

Korfu jest na tyle wygodne, że lotnisko znajduje się w zasadzie w samym mieście Korfu. A że nie jest to duże miasto, to wszędzie można dojść na piechotę. Oczywiście nie trzeba… No, ale można. Mieliśmy zaplanowany późny lot, z lądowaniem około 22. Zarezerwowałam więc pierwszy nocleg w odległości 20 minutowego spaceru. Nic specjalnego, nic, co jakoś szczególnie mogłabym polecić. Ot, wygodny, tani hotel ze śniadaniem w dobrej lokalizacji, bo i do morza i deptaku dwa kroki (Arion Hotel). Dzięki temu zaraz po zameldowaniu mogliśmy pójść na spokojny spacer brzegiem morza.

Dopiero nazajutrz, po greckim śniadaniu udaliśmy się do tego miasteczka, o który pisałam powyżej. Co to miało być idealnie nie za małe, nie za duże, z knajpkami i piękną plażą, ale bez szalonego natłoku turystów i hoteli molochów. Miasteczko, które wybrałam do Kassiopi. Mieści się ono na cyplu, jakieś 1,5 godziny drogi na północ od Korfu. Turyści objazdowi wpadają tam zobaczyć zatoczkę i ruiny zamku. Ja jednak uważam, że stanowczo trzeba tam zostać na dłużej.

Jeśli tak jak my, nie lubicie wynajmować samochodu lub chcecie, aby wycieczka była nieco bardziej ekonomiczna – wybierzcie autobus. Jest to naprawdę wygodny środek transportu, zwłaszcza, że drogi są tu wąskie, kręte i nieraz prowadzą nad przepaściami. Nie jest też łatwo o parking.

Udaliśmy się więc znowuż pieszo spacerem na dworzec autobusowy – Green Bus Terminal. Google Was tam zaprowadzi. Jeśli ruszacie z okolic starego miasta, to autobusy zatrzymują się także tam – dopytajcie o przystanek w hotelu. Autobusy do Kassiopi odjeżdżają dosyć często, jakoś co godzinę. Jest to miejsce docelowe tej linii, więc na pewno nie przegapicie. Tymi zielonymi autobusami możecie poruszać się po całej wyspie. Bilety kupicie na dworcu w kasie, po kilka euro, lub bezpośrednio w autobusie (zawsze jest ktoś z kierowcą, kto chodzi i zbiera pieniądze). Do Kassiopi autobusem jedzie się około 1,5 godziny (bo są przystanki po drodze) i jest to przepiękna, widokowa trasa. Końcowy przystanek mieści się przy uroczym placyku w centrum miasteczka.

Zanim powrócę z kilkoma zdaniami do samego Kassiopi, muszę polecić hotel. Bo i samo miasteczko i ten hotel udało mi się wybrać dokładnie w punkt! Kassiopi Bay, bo tak się nazywa, mieści się u podnóża zamku, na cypelku wokół którego prowadzi wąska droga (idealna na spacery). Od miasteczka dzieli go właśnie krótki spacer ową drogą, z drugiej strony, dosłownie dwie minutki mamy do jeszcze mniejszego cypelka z cudownymi plażami. Hotel wychodzi naprawdę dobrze cenowo (przynajmniej po sezonie), jest kameralny, nowy, a pokoje są bardzo wygodne. Nie ma śniadań, jest za to aneks kuchenny i tarasik (lub balkon), na którym można jadać spokojne własnoręcznie zrobione śniadania z widokiem na Albanię.

No i jest tu jeszcze czadowy basen z jeszcze bardziej niesamowitym widokiem, bo jest powyżej hotelu. Z leżakami pod drzewkami oliwnymi, przy zamkowym murze.

Ja się w tym miejscu zakochałam. Polecam i dla par i dla rodzin z dziećmi.

Trafiliśmy na pogodę… mieszaną. Mieliśmy pecha, bo i wcześniej i później było pełne słonce. Udało się jednak i skorzystać z kąpieli w morzu i basenie i spokojnie powłóczyć po okolicznych ścieżkach i szlakach. Mąż wybiegł na pobliską górę z klasztorem, ja delektowałam się spokojem, audiobookiem i niesamowitym spektaklem, jaki tworzyły chmury na niebie. Raz w deszczu przebiegaliśmy do restauracji, raz wygrzewaliśmy się na gorących kamyczkach. Były pioruny i była tęcza wchodząca do wody. Wszystko ma swój urok.

Tu zamieniłam się na chwilę w grecką boginkę 🙂

Samo Kassiopi okazało się być takim miasteczkiem, jak sobie wymarzyłam. Rano w kafejkach turyści, głównie brytyjscy, zajadają śniadanie i długo piją kawę. Potem zaczyna się ruch, bo dojeżdżają autobusy i turyści wpadający tylko przejazdem. Wciąż jest jednak w miarę spokojnie. W porcie można przysiąść na ławeczkach, uliczkami przemykają greckie babcie do supermarketu na zakupy. Jest trochę sklepów z pamiątkami, trochę z pięknymi ciuchami i biżuterią, no a najważniejsze – jest pysze jedzonko! Ja na wyjazdach przechodzę bardziej na kuchnię wegetariańską, aby móc się nacieszyć lokalnymi smakami. Uwielbiam takie smakowanie podróży!

Okolice są niezwykle malownicze!

Ach, jaka to była pyszna tarta cytrynowa! Z widokiem na ruiny zamku.

Widok na Kassiopi z zamku. (Sam zamek nie specjalnie wart uwagi)

Grecki grillowany ser z konfiturą pomidorową i jedno z pysznych śniadanek z widokiem na Albanię.

Och, to było pyszne – sałatka dakos – pomidory, feta i oliwa na czerstwej bułce. Niby nic, a niebo w gębie.


Ostatni dzień poświęciliśmy na zwiedzenie samego miasta Korfu. Lot mieliśmy dopiero wieczorem, zebraliśmy się więc rano na autobus i udaliśmy się zobaczyć co tam ciekawego. Pamiętajcie, że nie musicie autobusem dojeżdżać do dworca, bo zatrzymuje się on wcześniej w centrum.

Miasteczko jest stare i piękne. Można błądzić wąskimi uliczkami i nasycić się południowym klimatem, ale… No niestety jest „ale”. Samo centrum było tak przepełnione turystami, że ledwo się dało przejść. A byliśmy po sezonie. Nie wiem doprawdy jak to funkcjonuje w szczycie ruchu turystycznego. Wypiliśmy więc kawę, przekąsiliśmy coś i uciekliśmy ku morzu. Tutaj bardzo polecam wejście na imponującą cytadelę zbudowaną przez Wenecjan, a używaną choćby przez Anglików, którzy niegdyś objęli wyspę swym protektoratem. Jeśli wdrapiecie się na najwyższy tu punkt, na dosyć sporą górkę, zachwyci Was wspaniały widok na miasto.

Widok z cytadeli.

Widok na cytadelę 🙂

I znowuż uciekliśmy przed tłumami i jakże dobrze zrobiliśmy! Wybraliśmy się deptakiem wzdłuż morza, w okolice miejsca, gdzie spędziliśmy pierwszą noc. Jest tam piękny młyn, uroczy park i miejsce, gdzie można wskoczyć do wody (co też uczyniliśmy, bo wróciły upały).

Ale jest też tu coś lepszego! W parku wzdłuż deptaku jest masa knajpek – ot, stolików wśród zieleni. W każdej podają przysmaki kuchni greckiej (w rozsądnych cenach) i chyba dobrze to robią, bo większość jedzących to byli właśnie Grecy. Turystów malutko, niewielu tu dociera. Tam też była przepyszna musaka, a dla mnie – faszerowane warzywa. Pycha! Drzewa nad nami, słonce prześwitujące przez liście, widok na morze, Grecy dookoła, szum wiatru, woda morska we włosach. Bajka.

No, a stąd, to już spacer tylko na lotnisko i do domu…

Pojedziecie?

Daję też znać, że sporo ofert wakacji na Korfu znajdziecie na stronie ITAKI.


Wpis powstał dzięki miłej współpracy sponsorskiej.

Magicznego roku

Chciałabym przywitać Was w tym nowym roku postem pełnym magii.

Bo taki właśnie on ma być! Magiczny! Chcę sprawić, aby przyniósł dobro, nadzieję i przestrzeń do odkrywania ukrytej w nas mocy. Aby pozwolił zbudować pomost pomiędzy tym, co na zewnątrz, co kruche i ulotne, a pełnym miłości naszym wnętrzem. Aby ta siła sprawcza się uwolniła, aby intencje się skrystalizowały, aby światło, które w sobie mamy ogrzało wszystkich wokół i rozjaśniło mroki codzienności.

Niechaj nowy rok przyniesie dar uzdrowienia, spokoju i pewności.

Zaczarujmy go obrazem!


Mój dzisiejszy magiczny nastrój wizualizuje głównie Pinterest. Oto źródła grafik:

róża / niebo/ each day / gołębie / wróżka / księżyc / kwiaty / dziewczyna / pająk


Ischia – wyspa z bajki – jak zorganizować wyjazd


Jest taka wyspa….

Marzyliście może kiedyś, o tym aby zatopić się w takim prawdziwym włoskim klimacie? Odkryć w pełni znaczenie słów dolce vita? Zanurzyć się całkowicie w dolce far niente?

Mi tak się marzyło od dłuższego czasu… Tym bardziej, że, jak wiecie, nie mam ostatnio za lekko. Potrzebowałam włoskiego snu, marzenia, chwili oddechu. I tak znalazłam się na Ischii.

I przepadłam! Zakochałam się! Zauroczyłam w pełni!

Ischia leży w pobliżu Neapolu, są to więc tereny pełne słońca, dobrej kuchni, żywiołowych Włochów i cytryn. W odróżnieniu jednak od tak rozreklamowanych miasteczek wybrzeża amalfiitańskieo czy sorrentyńskieo, tu jest…. jeszcze prawdziwie. Tu jest spokojnie. Uroczo. Ischia jest jakby… bezpretensjonalna. Tu odpoczywają Włosi. Tu spędzają pół roku włoscy emeryci – sama rozmawiałam z taką jedną super babcią. Tutaj znajdziecie takie Włochy, jakie znacie z filmów. Są białe wille oplecione kwiatami, suszącymi się pomidorami, wypełnione tradycyjną ceramiką. Są też proste dawne zabudowania rodzin rybaków, wokół których porozkładane są teraz leżaki i sklepiki. Są niespieszne miasteczka, wąskie uliczki, deptaki, po których chce się spacerować, bo nie uderza cię z każdej strony chińszczyzna. Jest cudowna zieleń. Są dobre restauracyjki. Jest zapach fig i morza.

I wiem o czym mówię, z tą prawdziwością, bo na ostatnią noc wybrałyśmy Sorrento i kontrast był uderzający. Jest to oczywiście piękne miasteczko, w którym często niegdyś bywałam, kiedy byłam tu w okolicach na studenckim stażu. Uwielbiałam je wtedy. Teraz jednak ilość turystów i wszędzie-wszystkiego była przytłaczająca. Dominowali amerykańscy seniorzy i zorganizowane japońskie wycieczki. Brakowało miejsca na oddech i chwili na zatrzymanie i podziwianie.

Nie wspominając też o cenach. Kiedy poszukiwałam noclegów uderzyły mnie ogromne różnice. Ceny w Amalfi czy Positano mogłyby przyprawić o zawał serca. Nocleg w Sorretno, jeden z najtańszych tu (choć super, potem o nim napiszę), był i tak dwa razy droższy niż nasze pozostałe. Na Ischii natomiast ceny były po prostu do ogarnięcia.

Na nasz włoski tydzień wybrałam się tylko ze starszą córką. Miałyśmy tylko bagaż podręczny – małe plecaczki. I muszę przyznać, że to była wolność, której potrzebowałam. Z 12-letnim dzieckiem można już chodzić, przemieszczać się, eksplorować. Można też się uspokoić, kiedy młode zarządzi spokojny dzień. Ale można także i zmysły postradać, kiedy jedynym legitnym posiłkiem we Włoszech okazuje się pizza margherita… No cóż… Przynajmniej tanio…


No dobra… jak zorganizować taką podróż na Ischię? I jak się w pełni oczarować?

No, trzeba zacząć od Neapolu!


Aby dostać się na Ischię, trzeba przylecieć do Neapolu. Tak też zrobiłyśmy z moją Różą. Miałyśmy późny lot, na miejscu wylądowałyśmy około 23:00. Najprostszym sposobem na przemieszczenie się z lotniska do miasta jest skorzystanie z lotniskowych autobusów Alibus. Zaraz po wyjściu z terminala znajdujemy znaki i strzałki do przystanku tych autobusów – trzeba się po prostu nimi kierować. Bilet kupujemy u kierowcy, kosztuje 5 euro, płacimy kartą lub gotówką. Autobus ma trzy przystanki – na Piazza Garibaldi czyli przy dworcu kolejowym oraz w dwóch portach miasta – Calata Porta di Massa i Molo Beverello. Leżą one stosunkowo blisko siebie i z obu wypływają promy na Ischię.

Trochę trudniej o nocleg w dobrej cenie, a w którym jest możliwość późnego zameldowania. Naszukałam się trochę i często meldunek około północy wiązał się z dodatkową opłatą. Mi zależało także na tym, aby była normalna, całonocna recepcja – zawsze to jakoś bezpieczniej. I żeby było blisko do przystanku Alibusa. Wybrałam bardzo fajnie – hotelik Le Orchidee. Mieści się on na piątym piętrze bardzo dużej i bardzo starej kamiennicy. Dociera się do niego zabytkową windą, a rano z balkonu roztacza się widok na tętniące życiem samo centrum miasta.

W Neapolu spędziłyśmy kilka godzin – prom miałyśmy o 14. Wiecie jak to mówią – albo się to miasto pokocha, albo znienawidzi. Mi się podobało. Choć nie sądzę, abym mogła tu spędzić dużo czasu, zwłaszcza z dzieckiem. Trzeba się bowiem oswoić z wszechobecnym chaosem i niestety – śmieciami.

Muszę też Wam napisać, abyście pamiętali, że te rejony są obecnie bardzo aktywne sejsmicznie. Ogromne połacie magmy przelewają się tam gdzieś pod ziemią i w trakcie naszych wakacji w Neapolu było trzęsienie ziemi. Trzeba to mieć na uwadze…


Jak wspominałam, na Ischię można się dostać różnymi promami z różnych portów. Ja wybrałam prom najtańszy, który płynie najdłużej 😀 Wydało mi się to najlepszym dealem 😀 No, uwielbiam płynąć po tych morzach! Był to prom firmy Medmar, który odpływał z Calata Porta di Massa. Wszystkie opcje, wraz z godzinami i cenami, znajdziecie na stronie Ferryhopper. Bilety najprościej kupić bezpośrednio w porcie, w czerwonym budynku firmy Medmar (oczywiście w przypadku wyboru promu tej marki).

I tak zostawiłyśmy gwarny Neapol za sobą, aby wrócić do niego dopiero tuż przed odlotem.


Płynie się wspaniale! Widoki są piękne! Po drodze mija się uroczą wyspę Procida, którą także pozostawiam Waszej uwadze.

A potem wpływa się do zielonej ostoi włoskiego klimatu. Kontrast z Neapolem jest zdumiewający!

Oto Ischia!


Powyższe zdjęcia zrobiłam podczas naszego półgodzinnego spaceru z portu do hotelu. Było TAK pięknie!

Być może tak bardzo nam się podobał nasz pobyt na wyspie, bo wybrałam dla nas idealne miejsce. Hotel Bagnitiello jest malutkim, ale bardzo gościnnym hotelem. Jest też obiektem prostym i niedrogim, ale ma kilka zalet, które są nie do przecenienia! Przemiłą obsługę, salę jadalnianą z dobrymi śniadaniami i ogromnymi oknami na morze, pokoje z równie olśniewającym widokiem i… i to, co podobało nam się najbardziej! Basen wśród zieleni, na zboczu, z którego także rozpościerał się TEN widok. Mogłyśmy tam siedzieć godzinami!

Hotel niestety nie miał bezpośredniego dostępu do morza, ale dzięki temu basenowi zostało mu to wybaczone. Znajduje się w bardzo spokojnej okolicy, pomiędzy dwoma portami – do tego głównego na wyspie – Ischia Porto mamy około pół godziny spaceru, do uroczego miasteczka Casamiciolla – około 10 minut. Przy hotelu znajduje się przystanek lokalnych autobusów, którymi można dojechać praktycznie wszędzie.


Z tej strony wyspy niestety nie widać olśniewających zachodów. Jest za to zielono, a dzień można przywitać tak… (raz wstałam na wschód!)


I tak, część dnia spędzałyśmy na basenie, a potem udawałyśmy się gdzieś dalej. Autobusami można dojechać do większości atrakcji. Bilety kosztują 1,70 euro – są dostępne w recepcji hotelu, w kioskach i w automatach biletowych. Muszę jednak ostrzec, że bywa różnie z tymi autobusami. Niektóre linie w jedną stronę jadą inną trasą niż w drugą, co nas raz mocno zmyliło. Są też zazwyczaj pełne. No, ale są wygodne i jeżdżą często.

Ogromnie polecam do zobaczenia choćby znane tu Sant’Angelo. Autobusy zatrzymują się w odległości spaceru od niego. Słynie z małej wysepki, do której prowadzi wąski pas plaż (oczywiście plażowałyśmy ochoczo), ze starych zabudowań i żeglarskiej atmosfery. Pyszną restaurację poleciła mi tu włoska babcia – Da Pasquale. Przy okazji, pamiętajcie, że restauracje, takie z obiadami, otwierają się na całej wyspie równo o 19. Przy tej byłyśmy chwilę wcześniej i już sporo osób czekało na otwarcie. Jedzonko – pycha!


Polecam też to nasze spokojne, urocze, portowe miasteczko – Casamiciolla Terme. Tutaj znowuż wstąpcie do restauracji Del Corso – nawet moja córka stwierdziła, że miejsce wyjątkowe, a pizza najlepsza. Mi ogromnie zasmakowały kwiaty cukinii z ricottą (tak, na wakacjach trochę przystopowałam z dietą, dla zdrowia psychicznego).


Wybrałyśmy się też pieszo do Ischia Porto, a potem długim deptakiem aż do słynnego zamku – Castello Aragonese d’Ischia. Tutaj zauroczyła mnie plaża rybaków – z dawnymi zabudowaniami rybackimi.


Na Ischii spędziłyśmy 5 dni. Pięć beztroskich, cudownych dni! Wyspę zachowam w swoim sercu, ale też… na ścianie. Zobaczcie jaką cudowną ceramikę znalazłam (żałuję tylko, że nie było miejsca na więcej takich!)


Ostatni nocleg wybrałam już na lądzie. Na wszelki wypadek. Aby mieć pewność, że morze nie odetnie nam drogi na lotnisko.

Do Sorrento płynie prom z Ischia Porto. Zahacza także o piękną wyspę Capri (też cudna, byłam kiedyś, ale ceny także niestety powalają). Na miejsce dopłynęłyśmy przed południem i od razu udałyśmy się spacerkiem, przez centrum, do hotelu.

Capri


I znowuż muszę stwierdzić, że wybrałam hotelik idealny – Desiree. W odległości spaceru od miasta, ale jaki to spacer! Jakie widoki! Hotel nie najnowszy, ale miał pyszne śniadanie, położony był na zboczu (cały hotel mieści się jakby poniżej recepcji) i miał to, o co bardzo trudno na tym klifowym wybrzeżu – bezpośredni dostęp do małej prywatnej plażyczki! Poszłyśmy tam od razu się wykąpać. I jeszcze rano, przed wyjazdem. To, co zauroczyło mnie najbardziej to niesamowite kamienne schody, które prowadziły w dół, do morza (winda też była). Ale te schody… no, jakby się do bajki przenieść! Zobaczcie!

A tak wyglądała plażyczka!


Z Sorrento do Neapolu dostaniecie się kolejką Circumvesuviana. Bilety kosztowały około 6 euro, jedzie się jakieś 1,5 godziny. Z dworca w Sorrento odjeżdżają też autobusy bezpośrednio na lotnisko w Neapolu. Jeśli wybierzecie kolejkę, to trzeba wysiąść na ostatnim przystanku Porta Nolana – na Piazza Garibaldi. Tuż pod wyjściem z dworca jest przystanek autobusów Alibus na lotnisko (czasem jest kolejka), a niedaleko są dobre knajpki obiadowe i przepyszne cukiernie.

Poniżej jeszcze klimaty Sorrento!



Tak i zakończyłyśmy naszą włoską przygodę.

Ja już tęsknię.

Moja kuchnia antyrakowa

Jeśli kiedyś zastanawialiście jak wygląda prawdziwa bida albo jeśli kiedyś przemknęło Wam przez głowę jak się wygląda jak siedem nieszczęść, to wyobraźcie sobie mnie jakieś trzy miesiące temu… W trakcie trudnej chemioterapii (pierś) złamałam obie ręce… Na głowie miałam więc chustkę, bo niestety włosy poleciały… a dwie ręce w gipsie. I tak właśnie wygląda prawdziwa bida…

(Wyobraźcie sobie też moje biednego, dzielnego męża…)

W trakcie leczenia onkologicznego (choć wolę mówić zdrowienia) jestem od lutego, ale dopiero teraz dojrzałam do tego, żeby o tym pisać. Mam bowiem pomysł, który, jak sądzę, pomoże mi w całym tym leczniczym procesie, długim i trudnym. Chciałabym po prostu dzielić się z Wami moimi pomysłami na dania kuchni antyrakowej!

Być może widzieliście już i na Facebooku i na Instagramie, że udostępniam w relacjach ostatnio bardzo dużo treści kulinarnych. Od wielu miesięcy bowiem testuję swoje umiejętności i w zasadzie sporo nowych smaków. I chyba jestem już w tym całkiem dobra! Na tyle, że chcę i Wam trochę tych smaków udostępnić!

Dieta stała się jednym ze sposobów wspierających mój proces zdrowienia. Jednym z jego głównych filarów. Pozostałe to leczenie szpitalne, ale też ogromna praca z głową – psychoterapia, rozwój wewnętrzny, medytacje, wizualizacje, praktyka wdzięczności, zmiana podejścia do bardzo wielu rzeczy, redukcja stresu, techniki oddychania, a także aktywność fizyczna, powrót do zdrowej wagi i tak dalej, i tak dalej 🙂 To zdrowienie jest naprawdę angażujące i czasochłonne. I wymaga drastycznych, naprawdę wielkich zmian. Ale wierzę, że to wszystko ma sens. A zawierzenie swojej intuicji jest tutaj kluczowe!

Wracając do diety…


Zdecydowałam się pójść na całość! Jest to więc dieta roślinna (no.. tak w 97%), bezcukrowa i oparta w dużej mierze na antyrakowych superfoods (w kierunku wzmacniania zdrowienia przy nowotworze piersi). Jest to dieta, w której powinny dominować surowe warzywa i owoce, uzupełnione m.in. strączkami i pełnym ziarnem. W której codziennie rano przygotowuję sobie całodzienną porcję soków warzywno-owocowych. Nie piję alkoholu i napojów gazowanych, unikam żywności przetworzonej, potraw grillowanych, jak najmniej smażonych, a jeśli już to na szybko na oliwie z oliwek, minimalizuję ilość białej mąki, a cukier wykluczam nawet w ketchupie i musztardzie. No i staram się zachowywać minimum 13 godzin przerwy w jedzeniu w czasie wieczoru/nocy.

I tutaj każdy, któremu coś tam opowiadam o zmianach, które poczyniłam, pyta – no to co ty w ogóle możesz jeść?


Ano właśnie, okazuje się, że jak trochę pokombinować, to może być i pysznie, i różnorodnie, i kolorowo, a najważniejsze – zdrowo! Bo to naprawdę niesamowite, że możemy tak bardzo wzmacniać nasz organizm, nasz system immunologiczny – samym jedzeniem. Że możemy się leczyć, wykonując to, co tak bardzo lubimy – jedząc.

Dla mnie jest to nowy, fascynujący świat! Świat pełen oryginalnych smaków, niezwykłych połączeń i totalnej kuchennej magii! Bo jakżeby inaczej nazwać choćby zamianę nerkowców w pyszną śmietanę? 🙂

Będę się więc z Wami tym moim światem dzielić. Bo to nie tylko kwestia wsparcia organizmu w zdrowieniu. Tutaj w dużej mierze chodzi także o profilaktykę! I to nie tylko nowotworową, a wielu chorób, z którymi współcześnie wielu z nas się mierzy.


Pamiętajcie jednak – moje przepisy i pomysły kulinarne oparte są na moich wielomiesięcznych poszukiwaniach informacji i zdobywaniu wiedzy, ukierunkowane są konkretnie na wsparcie zdrowienia przy nowotworze piersi. Wybory, których dokonałam są moje, nikogo nie namawiam, choć mam nadzieję zainspirować. Jak wiecie, nie jestem ani dietetykiem, ani lekarzem, ani tym bardziej naukowcem badającym wpływ żywności na ludzki organizm. Jeśli więc macie jakiekolwiek wątpliwości, to właśnie do tych osób powinniście się zgłaszać, choć z mojego doświadczenia wynika, że wsparcie dietetyczne w takich wypadkach w naszych realiach to głównie polecenia posiłków lekkostrawnych. Każdy z nas jest inny, na każdego z nas inaczej wpływają najróżniejsze terapie, wszystko musimy dopasować do własnych potrzeb, możliwości, chęci. Jeśli zdecydujecie się zainspirować moją dietą, koniecznie poszukajcie informacji na temat odpowiedniego bilansowania posiłków i suplementacji w diecie wegańskiej, aby niczego Wam nie zabrakło!


Te zdjęcia to fragmenty z relacji, którymi Was raczyłam ostatnimi czasy w social mediach. Moje małe eksperymenty kulinarne. Po więcej zapraszam do śledzenia bloga, Facebooka i Instagrama.

Bo raz jeszcze wspomnę – kuchnia antyrakowa to wsparcie leczenia, ale też profilaktyka nowotworów i po prostu – pyszne, zdrowe i kolorowe jedzonko!

Day dream

Wpadam na chwilę, żeby podzielić się z Wami małym moim niebiańskim projektem i równie małym updatem życiowym.

Projekt jest malutki, bo zrobiłam go sobie w ramach zadania. Zadania takie narzucam sobie czasem – ot, dla wprawy. Gdzieś po głowie krąży mi temat, jakiś zalążek pomysłu, który postanawiam zwizualizować. Czasem tu Wam coś pokażę, czasami na Instagramie Lili Creative.

Ale tym razem zamarzyły mi się chmurki na opakowaniach. I nie mogłam przestać o tych chmurkach myśleć. Tym razem miało być niebiańsko. Miał być sen na jawie. A wiadomo – moja Lili to jeden wielki sen na jawie – tak i chmurki tu wrzucam.

A przy okazji melduję życiowo i polecajkowo, że:

  • zakupiłam w końcu sobie coś, o czym dawna, bardzo dawna marzyłam, ale nie mogłam się zdecydować bo to ogromny wydatek. I dość myślenia – wydatek zminimalizowałam i zakupiłam mojego pierwszego iPada PRO – po prostu używanego i mocno nie nowego, ale jest! I od razu wgrałam sobie i Procreate i Adobe Fresco i teraz będę się ich intensywnie uczyć! I będę malować i zalewać Was powoli moimi ilustracjami! Mam nadzieję, że się cieszycie! Spełniłam moje małe marzenie!
  • zakupiłam też talerz i miseczkę w kształcie truskawek i doprawdy – nie wiem, czy nie cieszę się z nich równie mocno 😀 Bo wyobrażam sobie moją małą Lilcię, która już niedługo będzie wędrować z tą miseczką do naszego ogródkowego kącika z truskawkami 🙂 (zakupione we Flying Tiger)
  • zaczęłam też wielkie zmiany, że tak powiem – odżywcze 🙂 Spodziewajcie więc zalewu przepisów kuchni roślinnej, bo teraz taka będzie mi towarzyszyć na co dzień. A że lubię kombinować, eksperymentować i tworzyć, to i pewnie sporo nowych pomysłów zagości i u nas i na Waszych ekranach!
  • melduję też, że trochę już pouzupełniałam portfolio – www.LiliCreative.pl i zapraszam tam Was serdecznie. Ale uprzedzam też, że na przygotowanie swojej prezentacji czekają jeszcze dwa super fajne projekty, którymi chcę się z Wami podzielić. Pojawią się one i tutaj i tam właśnie. Będzie to identyfikacja dla nowej marki pościeli i bielizny jedwabnej i nowe etykiety na super mixy do przygotowania drinków. Także obserwujcie!!!
  • założyłam sobie dziennik wdzięczności 🙂 I teraz codziennie rano i wieczorem wpisuję choćby jedną drobną rzecz, za jaką jestem akurat wdzięczna. Taki drobiazg, a pozwala z odpowiednią perspektywą spojrzeć na życie. I codziennie się ucieszyć. I docenić. I naprawdę dobrze nastraja. A mi teraz bardzo potrzeba takich dobrych nastrojeń.
  • a cieszę się chociażby z tego, że zamontowaliśmy fotelik na rowerze i będzie można Lilcię wozić do żłobka właśnie w ten sposób. I z tego, że starsza moja córa tak bardzo wkręciła się w konie, że spędza w stajni większość swojego wolnego czasu. Uczy się, oporządza zwierzęta, wolontaryjnie zajmuje się tam porządkiem i pomaganiem we wszystkim w zasadzie, a przy tym poznała całą masę koleżanek. Bo pasja w życiu jest ogromnie ważna, zwłaszcza w trudniejszych okresach.
  • a już chyba najbardziej się cieszę w końcu z tej wiosny!
  • cieszę się też mojego pierwszego turbaniku od Looks by Luks! Nie w takich wprawdzie okolicznościach planowałam sobie zakupić taki jednej, ale cóż. Mogę zaręczyć, że jakość jest świetna, a materiał bambusowy leciutki i przewiewny. Cudo!

No dobra, to zostawiam Was z niebiańskim projektem!

I biorę się do pracy! Bo czekają na mnie zdjęcia pewnych mydełek – o tym więcej już wkrótce. Muszę też zaplanować kolejną sesje produktową. No i przygotować prezentacje do portfolio. Ale najważniejsze – muszę się nauczyć rysowania na iPadzie! Jeeeej!

No i zawieźć córkę do stajni… Jak co dzień 🙂

Facebook