KategorieŻycie

Ischia – wyspa z bajki – jak zorganizować wyjazd


Jest taka wyspa….

Marzyliście może kiedyś, o tym aby zatopić się w takim prawdziwym włoskim klimacie? Odkryć w pełni znaczenie słów dolce vita? Zanurzyć się całkowicie w dolce far niente?

Mi tak się marzyło od dłuższego czasu… Tym bardziej, że, jak wiecie, nie mam ostatnio za lekko. Potrzebowałam włoskiego snu, marzenia, chwili oddechu. I tak znalazłam się na Ischii.

I przepadłam! Zakochałam się! Zauroczyłam w pełni!

Ischia leży w pobliżu Neapolu, są to więc tereny pełne słońca, dobrej kuchni, żywiołowych Włochów i cytryn. W odróżnieniu jednak od tak rozreklamowanych miasteczek wybrzeża amalfiitańskieo czy sorrentyńskieo, tu jest…. jeszcze prawdziwie. Tu jest spokojnie. Uroczo. Ischia jest jakby… bezpretensjonalna. Tu odpoczywają Włosi. Tu spędzają pół roku włoscy emeryci – sama rozmawiałam z taką jedną super babcią. Tutaj znajdziecie takie Włochy, jakie znacie z filmów. Są białe wille oplecione kwiatami, suszącymi się pomidorami, wypełnione tradycyjną ceramiką. Są też proste dawne zabudowania rodzin rybaków, wokół których porozkładane są teraz leżaki i sklepiki. Są niespieszne miasteczka, wąskie uliczki, deptaki, po których chce się spacerować, bo nie uderza cię z każdej strony chińszczyzna. Jest cudowna zieleń. Są dobre restauracyjki. Jest zapach fig i morza.

I wiem o czym mówię, z tą prawdziwością, bo na ostatnią noc wybrałyśmy Sorrento i kontrast był uderzający. Jest to oczywiście piękne miasteczko, w którym często niegdyś bywałam, kiedy byłam tu w okolicach na studenckim stażu. Uwielbiałam je wtedy. Teraz jednak ilość turystów i wszędzie-wszystkiego była przytłaczająca. Dominowali amerykańscy seniorzy i zorganizowane japońskie wycieczki. Brakowało miejsca na oddech i chwili na zatrzymanie i podziwianie.

Nie wspominając też o cenach. Kiedy poszukiwałam noclegów uderzyły mnie ogromne różnice. Ceny w Amalfi czy Positano mogłyby przyprawić o zawał serca. Nocleg w Sorretno, jeden z najtańszych tu (choć super, potem o nim napiszę), był i tak dwa razy droższy niż nasze pozostałe. Na Ischii natomiast ceny były po prostu do ogarnięcia.

Na nasz włoski tydzień wybrałam się tylko ze starszą córką. Miałyśmy tylko bagaż podręczny – małe plecaczki. I muszę przyznać, że to była wolność, której potrzebowałam. Z 12-letnim dzieckiem można już chodzić, przemieszczać się, eksplorować. Można też się uspokoić, kiedy młode zarządzi spokojny dzień. Ale można także i zmysły postradać, kiedy jedynym legitnym posiłkiem we Włoszech okazuje się pizza margherita… No cóż… Przynajmniej tanio…


No dobra… jak zorganizować taką podróż na Ischię? I jak się w pełni oczarować?

No, trzeba zacząć od Neapolu!


Aby dostać się na Ischię, trzeba przylecieć do Neapolu. Tak też zrobiłyśmy z moją Różą. Miałyśmy późny lot, na miejscu wylądowałyśmy około 23:00. Najprostszym sposobem na przemieszczenie się z lotniska do miasta jest skorzystanie z lotniskowych autobusów Alibus. Zaraz po wyjściu z terminala znajdujemy znaki i strzałki do przystanku tych autobusów – trzeba się po prostu nimi kierować. Bilet kupujemy u kierowcy, kosztuje 5 euro, płacimy kartą lub gotówką. Autobus ma trzy przystanki – na Piazza Garibaldi czyli przy dworcu kolejowym oraz w dwóch portach miasta – Calata Porta di Massa i Molo Beverello. Leżą one stosunkowo blisko siebie i z obu wypływają promy na Ischię.

Trochę trudniej o nocleg w dobrej cenie, a w którym jest możliwość późnego zameldowania. Naszukałam się trochę i często meldunek około północy wiązał się z dodatkową opłatą. Mi zależało także na tym, aby była normalna, całonocna recepcja – zawsze to jakoś bezpieczniej. I żeby było blisko do przystanku Alibusa. Wybrałam bardzo fajnie – hotelik Le Orchidee. Mieści się on na piątym piętrze bardzo dużej i bardzo starej kamiennicy. Dociera się do niego zabytkową windą, a rano z balkonu roztacza się widok na tętniące życiem samo centrum miasta.

W Neapolu spędziłyśmy kilka godzin – prom miałyśmy o 14. Wiecie jak to mówią – albo się to miasto pokocha, albo znienawidzi. Mi się podobało. Choć nie sądzę, abym mogła tu spędzić dużo czasu, zwłaszcza z dzieckiem. Trzeba się bowiem oswoić z wszechobecnym chaosem i niestety – śmieciami.

Muszę też Wam napisać, abyście pamiętali, że te rejony są obecnie bardzo aktywne sejsmicznie. Ogromne połacie magmy przelewają się tam gdzieś pod ziemią i w trakcie naszych wakacji w Neapolu było trzęsienie ziemi. Trzeba to mieć na uwadze…


Jak wspominałam, na Ischię można się dostać różnymi promami z różnych portów. Ja wybrałam prom najtańszy, który płynie najdłużej 😀 Wydało mi się to najlepszym dealem 😀 No, uwielbiam płynąć po tych morzach! Był to prom firmy Medmar, który odpływał z Calata Porta di Massa. Wszystkie opcje, wraz z godzinami i cenami, znajdziecie na stronie Ferryhopper. Bilety najprościej kupić bezpośrednio w porcie, w czerwonym budynku firmy Medmar (oczywiście w przypadku wyboru promu tej marki).

I tak zostawiłyśmy gwarny Neapol za sobą, aby wrócić do niego dopiero tuż przed odlotem.


Płynie się wspaniale! Widoki są piękne! Po drodze mija się uroczą wyspę Procida, którą także pozostawiam Waszej uwadze.

A potem wpływa się do zielonej ostoi włoskiego klimatu. Kontrast z Neapolem jest zdumiewający!

Oto Ischia!


Powyższe zdjęcia zrobiłam podczas naszego półgodzinnego spaceru z portu do hotelu. Było TAK pięknie!

Być może tak bardzo nam się podobał nasz pobyt na wyspie, bo wybrałam dla nas idealne miejsce. Hotel Bagnitiello jest malutkim, ale bardzo gościnnym hotelem. Jest też obiektem prostym i niedrogim, ale ma kilka zalet, które są nie do przecenienia! Przemiłą obsługę, salę jadalnianą z dobrymi śniadaniami i ogromnymi oknami na morze, pokoje z równie olśniewającym widokiem i… i to, co podobało nam się najbardziej! Basen wśród zieleni, na zboczu, z którego także rozpościerał się TEN widok. Mogłyśmy tam siedzieć godzinami!

Hotel niestety nie miał bezpośredniego dostępu do morza, ale dzięki temu basenowi zostało mu to wybaczone. Znajduje się w bardzo spokojnej okolicy, pomiędzy dwoma portami – do tego głównego na wyspie – Ischia Porto mamy około pół godziny spaceru, do uroczego miasteczka Casamiciolla – około 10 minut. Przy hotelu znajduje się przystanek lokalnych autobusów, którymi można dojechać praktycznie wszędzie.


Z tej strony wyspy niestety nie widać olśniewających zachodów. Jest za to zielono, a dzień można przywitać tak… (raz wstałam na wschód!)


I tak, część dnia spędzałyśmy na basenie, a potem udawałyśmy się gdzieś dalej. Autobusami można dojechać do większości atrakcji. Bilety kosztują 1,70 euro – są dostępne w recepcji hotelu, w kioskach i w automatach biletowych. Muszę jednak ostrzec, że bywa różnie z tymi autobusami. Niektóre linie w jedną stronę jadą inną trasą niż w drugą, co nas raz mocno zmyliło. Są też zazwyczaj pełne. No, ale są wygodne i jeżdżą często.

Ogromnie polecam do zobaczenia choćby znane tu Sant’Angelo. Autobusy zatrzymują się w odległości spaceru od niego. Słynie z małej wysepki, do której prowadzi wąski pas plaż (oczywiście plażowałyśmy ochoczo), ze starych zabudowań i żeglarskiej atmosfery. Pyszną restaurację poleciła mi tu włoska babcia – Da Pasquale. Przy okazji, pamiętajcie, że restauracje, takie z obiadami, otwierają się na całej wyspie równo o 19. Przy tej byłyśmy chwilę wcześniej i już sporo osób czekało na otwarcie. Jedzonko – pycha!


Polecam też to nasze spokojne, urocze, portowe miasteczko – Casamiciolla Terme. Tutaj znowuż wstąpcie do restauracji Del Corso – nawet moja córka stwierdziła, że miejsce wyjątkowe, a pizza najlepsza. Mi ogromnie zasmakowały kwiaty cukinii z ricottą (tak, na wakacjach trochę przystopowałam z dietą, dla zdrowia psychicznego).


Wybrałyśmy się też pieszo do Ischia Porto, a potem długim deptakiem aż do słynnego zamku – Castello Aragonese d’Ischia. Tutaj zauroczyła mnie plaża rybaków – z dawnymi zabudowaniami rybackimi.


Na Ischii spędziłyśmy 5 dni. Pięć beztroskich, cudownych dni! Wyspę zachowam w swoim sercu, ale też… na ścianie. Zobaczcie jaką cudowną ceramikę znalazłam (żałuję tylko, że nie było miejsca na więcej takich!)


Ostatni nocleg wybrałam już na lądzie. Na wszelki wypadek. Aby mieć pewność, że morze nie odetnie nam drogi na lotnisko.

Do Sorrento płynie prom z Ischia Porto. Zahacza także o piękną wyspę Capri (też cudna, byłam kiedyś, ale ceny także niestety powalają). Na miejsce dopłynęłyśmy przed południem i od razu udałyśmy się spacerkiem, przez centrum, do hotelu.

Capri


I znowuż muszę stwierdzić, że wybrałam hotelik idealny – Desiree. W odległości spaceru od miasta, ale jaki to spacer! Jakie widoki! Hotel nie najnowszy, ale miał pyszne śniadanie, położony był na zboczu (cały hotel mieści się jakby poniżej recepcji) i miał to, o co bardzo trudno na tym klifowym wybrzeżu – bezpośredni dostęp do małej prywatnej plażyczki! Poszłyśmy tam od razu się wykąpać. I jeszcze rano, przed wyjazdem. To, co zauroczyło mnie najbardziej to niesamowite kamienne schody, które prowadziły w dół, do morza (winda też była). Ale te schody… no, jakby się do bajki przenieść! Zobaczcie!

A tak wyglądała plażyczka!


Z Sorrento do Neapolu dostaniecie się kolejką Circumvesuviana. Bilety kosztowały około 6 euro, jedzie się jakieś 1,5 godziny. Z dworca w Sorrento odjeżdżają też autobusy bezpośrednio na lotnisko w Neapolu. Jeśli wybierzecie kolejkę, to trzeba wysiąść na ostatnim przystanku Porta Nolana – na Piazza Garibaldi. Tuż pod wyjściem z dworca jest przystanek autobusów Alibus na lotnisko (czasem jest kolejka), a niedaleko są dobre knajpki obiadowe i przepyszne cukiernie.

Poniżej jeszcze klimaty Sorrento!



Tak i zakończyłyśmy naszą włoską przygodę.

Ja już tęsknię.

Moja kuchnia antyrakowa

Jeśli kiedyś zastanawialiście jak wygląda prawdziwa bida albo jeśli kiedyś przemknęło Wam przez głowę jak się wygląda jak siedem nieszczęść, to wyobraźcie sobie mnie jakieś trzy miesiące temu… W trakcie trudnej chemioterapii (pierś) złamałam obie ręce… Na głowie miałam więc chustkę, bo niestety włosy poleciały… a dwie ręce w gipsie. I tak właśnie wygląda prawdziwa bida…

(Wyobraźcie sobie też moje biednego, dzielnego męża…)

W trakcie leczenia onkologicznego (choć wolę mówić zdrowienia) jestem od lutego, ale dopiero teraz dojrzałam do tego, żeby o tym pisać. Mam bowiem pomysł, który, jak sądzę, pomoże mi w całym tym leczniczym procesie, długim i trudnym. Chciałabym po prostu dzielić się z Wami moimi pomysłami na dania kuchni antyrakowej!

Być może widzieliście już i na Facebooku i na Instagramie, że udostępniam w relacjach ostatnio bardzo dużo treści kulinarnych. Od wielu miesięcy bowiem testuję swoje umiejętności i w zasadzie sporo nowych smaków. I chyba jestem już w tym całkiem dobra! Na tyle, że chcę i Wam trochę tych smaków udostępnić!

Dieta stała się jednym ze sposobów wspierających mój proces zdrowienia. Jednym z jego głównych filarów. Pozostałe to leczenie szpitalne, ale też ogromna praca z głową – psychoterapia, rozwój wewnętrzny, medytacje, wizualizacje, praktyka wdzięczności, zmiana podejścia do bardzo wielu rzeczy, redukcja stresu, techniki oddychania, a także aktywność fizyczna, powrót do zdrowej wagi i tak dalej, i tak dalej 🙂 To zdrowienie jest naprawdę angażujące i czasochłonne. I wymaga drastycznych, naprawdę wielkich zmian. Ale wierzę, że to wszystko ma sens. A zawierzenie swojej intuicji jest tutaj kluczowe!

Wracając do diety…


Zdecydowałam się pójść na całość! Jest to więc dieta roślinna (no.. tak w 97%), bezcukrowa i oparta w dużej mierze na antyrakowych superfoods (w kierunku wzmacniania zdrowienia przy nowotworze piersi). Jest to dieta, w której powinny dominować surowe warzywa i owoce, uzupełnione m.in. strączkami i pełnym ziarnem. W której codziennie rano przygotowuję sobie całodzienną porcję soków warzywno-owocowych. Nie piję alkoholu i napojów gazowanych, unikam żywności przetworzonej, potraw grillowanych, jak najmniej smażonych, a jeśli już to na szybko na oliwie z oliwek, minimalizuję ilość białej mąki, a cukier wykluczam nawet w ketchupie i musztardzie. No i staram się zachowywać minimum 13 godzin przerwy w jedzeniu w czasie wieczoru/nocy.

I tutaj każdy, któremu coś tam opowiadam o zmianach, które poczyniłam, pyta – no to co ty w ogóle możesz jeść?


Ano właśnie, okazuje się, że jak trochę pokombinować, to może być i pysznie, i różnorodnie, i kolorowo, a najważniejsze – zdrowo! Bo to naprawdę niesamowite, że możemy tak bardzo wzmacniać nasz organizm, nasz system immunologiczny – samym jedzeniem. Że możemy się leczyć, wykonując to, co tak bardzo lubimy – jedząc.

Dla mnie jest to nowy, fascynujący świat! Świat pełen oryginalnych smaków, niezwykłych połączeń i totalnej kuchennej magii! Bo jakżeby inaczej nazwać choćby zamianę nerkowców w pyszną śmietanę? 🙂

Będę się więc z Wami tym moim światem dzielić. Bo to nie tylko kwestia wsparcia organizmu w zdrowieniu. Tutaj w dużej mierze chodzi także o profilaktykę! I to nie tylko nowotworową, a wielu chorób, z którymi współcześnie wielu z nas się mierzy.


Pamiętajcie jednak – moje przepisy i pomysły kulinarne oparte są na moich wielomiesięcznych poszukiwaniach informacji i zdobywaniu wiedzy, ukierunkowane są konkretnie na wsparcie zdrowienia przy nowotworze piersi. Wybory, których dokonałam są moje, nikogo nie namawiam, choć mam nadzieję zainspirować. Jak wiecie, nie jestem ani dietetykiem, ani lekarzem, ani tym bardziej naukowcem badającym wpływ żywności na ludzki organizm. Jeśli więc macie jakiekolwiek wątpliwości, to właśnie do tych osób powinniście się zgłaszać, choć z mojego doświadczenia wynika, że wsparcie dietetyczne w takich wypadkach w naszych realiach to głównie polecenia posiłków lekkostrawnych. Każdy z nas jest inny, na każdego z nas inaczej wpływają najróżniejsze terapie, wszystko musimy dopasować do własnych potrzeb, możliwości, chęci. Jeśli zdecydujecie się zainspirować moją dietą, koniecznie poszukajcie informacji na temat odpowiedniego bilansowania posiłków i suplementacji w diecie wegańskiej, aby niczego Wam nie zabrakło!


Te zdjęcia to fragmenty z relacji, którymi Was raczyłam ostatnimi czasy w social mediach. Moje małe eksperymenty kulinarne. Po więcej zapraszam do śledzenia bloga, Facebooka i Instagrama.

Bo raz jeszcze wspomnę – kuchnia antyrakowa to wsparcie leczenia, ale też profilaktyka nowotworów i po prostu – pyszne, zdrowe i kolorowe jedzonko!

Day dream

Wpadam na chwilę, żeby podzielić się z Wami małym moim niebiańskim projektem i równie małym updatem życiowym.

Projekt jest malutki, bo zrobiłam go sobie w ramach zadania. Zadania takie narzucam sobie czasem – ot, dla wprawy. Gdzieś po głowie krąży mi temat, jakiś zalążek pomysłu, który postanawiam zwizualizować. Czasem tu Wam coś pokażę, czasami na Instagramie Lili Creative.

Ale tym razem zamarzyły mi się chmurki na opakowaniach. I nie mogłam przestać o tych chmurkach myśleć. Tym razem miało być niebiańsko. Miał być sen na jawie. A wiadomo – moja Lili to jeden wielki sen na jawie – tak i chmurki tu wrzucam.

A przy okazji melduję życiowo i polecajkowo, że:

  • zakupiłam w końcu sobie coś, o czym dawna, bardzo dawna marzyłam, ale nie mogłam się zdecydować bo to ogromny wydatek. I dość myślenia – wydatek zminimalizowałam i zakupiłam mojego pierwszego iPada PRO – po prostu używanego i mocno nie nowego, ale jest! I od razu wgrałam sobie i Procreate i Adobe Fresco i teraz będę się ich intensywnie uczyć! I będę malować i zalewać Was powoli moimi ilustracjami! Mam nadzieję, że się cieszycie! Spełniłam moje małe marzenie!
  • zakupiłam też talerz i miseczkę w kształcie truskawek i doprawdy – nie wiem, czy nie cieszę się z nich równie mocno 😀 Bo wyobrażam sobie moją małą Lilcię, która już niedługo będzie wędrować z tą miseczką do naszego ogródkowego kącika z truskawkami 🙂 (zakupione we Flying Tiger)
  • zaczęłam też wielkie zmiany, że tak powiem – odżywcze 🙂 Spodziewajcie więc zalewu przepisów kuchni roślinnej, bo teraz taka będzie mi towarzyszyć na co dzień. A że lubię kombinować, eksperymentować i tworzyć, to i pewnie sporo nowych pomysłów zagości i u nas i na Waszych ekranach!
  • melduję też, że trochę już pouzupełniałam portfolio – www.LiliCreative.pl i zapraszam tam Was serdecznie. Ale uprzedzam też, że na przygotowanie swojej prezentacji czekają jeszcze dwa super fajne projekty, którymi chcę się z Wami podzielić. Pojawią się one i tutaj i tam właśnie. Będzie to identyfikacja dla nowej marki pościeli i bielizny jedwabnej i nowe etykiety na super mixy do przygotowania drinków. Także obserwujcie!!!
  • założyłam sobie dziennik wdzięczności 🙂 I teraz codziennie rano i wieczorem wpisuję choćby jedną drobną rzecz, za jaką jestem akurat wdzięczna. Taki drobiazg, a pozwala z odpowiednią perspektywą spojrzeć na życie. I codziennie się ucieszyć. I docenić. I naprawdę dobrze nastraja. A mi teraz bardzo potrzeba takich dobrych nastrojeń.
  • a cieszę się chociażby z tego, że zamontowaliśmy fotelik na rowerze i będzie można Lilcię wozić do żłobka właśnie w ten sposób. I z tego, że starsza moja córa tak bardzo wkręciła się w konie, że spędza w stajni większość swojego wolnego czasu. Uczy się, oporządza zwierzęta, wolontaryjnie zajmuje się tam porządkiem i pomaganiem we wszystkim w zasadzie, a przy tym poznała całą masę koleżanek. Bo pasja w życiu jest ogromnie ważna, zwłaszcza w trudniejszych okresach.
  • a już chyba najbardziej się cieszę w końcu z tej wiosny!
  • cieszę się też mojego pierwszego turbaniku od Looks by Luks! Nie w takich wprawdzie okolicznościach planowałam sobie zakupić taki jednej, ale cóż. Mogę zaręczyć, że jakość jest świetna, a materiał bambusowy leciutki i przewiewny. Cudo!

No dobra, to zostawiam Was z niebiańskim projektem!

I biorę się do pracy! Bo czekają na mnie zdjęcia pewnych mydełek – o tym więcej już wkrótce. Muszę też zaplanować kolejną sesje produktową. No i przygotować prezentacje do portfolio. Ale najważniejsze – muszę się nauczyć rysowania na iPadzie! Jeeeej!

No i zawieźć córkę do stajni… Jak co dzień 🙂

Zmiany i ważne info o warsztatach

Tak to jest, najwyraźniej, że kiedy już myślisz sobie, że w końcu po tym całym szaleństwie, po pandemii, po niepewności wojny, po czasach trudnych… że wtedy właśnie w końcu przyjdzie spokój i stabilizacja… świat najwyraźniej ma plany zgoła inne. I postanawia dowalić jeszcze pełnym swym arsenałem. A co…


I tak dopadła mnie choroba. Ciężka i trudna. O której jeszcze nie mam w sobie przestrzeni, aby pisać. W związku z tym jednak musiałam podjąć decyzję trudną, ale jedyną możliwą…

I tutaj owo ważne info o moich warsztatach kosmetyków naturalnych i słodyczy kosmetycznych, o których więcej informacji zawsze mogliście znaleźć na stronie www.LiliGarden.pl – otóż do odwołania zmuszona jestem z nich zrezygnować.

Niestety nie potrafię powiedzieć na jak długo i czy w ogóle jeszcze do nich powrócę. Nauczyłam się już, że nie ma co planować. Na ten moment musiałam więc z ogromną przykrością podziękować za współpracę moim klientom, odwołać te już zaplanowane, nie przyjmuję już zapisów i rezerwacji terminów. Nie wiem jeszcze, co zrobić ze stroną – czy ją zostawić, aby jednak przyciągała uwagę i żyła swoim życiem, czy na jakiś czas wyłączyć. Muszę to porządnie przemyśleć.


Może nie zdajecie sobie sprawy, ale te warsztaty były bardzo ważną częścią mojego życia. Głównym filarem mojej małej jednoosobowej działalności. Głównym źródłem mojego dochodu. Choć nie jedynym na szczęście. Ale były też wspaniałą odskocznią, cudowną okazją do poznawania niesamowitych ludzi i nowych miejsc. Dawały mi ogrom satysfakcji i jeszcze więcej motywacji do działania. Lubiłam je, byłam w tym dobra. Lubiłam też nawet ten warsztatowy rozgardiasz i chaos, przygotowania i zakupy, wyjazdy w trasę, emocje związane z tym, aby dotrzeć i przygotować wszystko na czas. A potem zawsze działa się magia. I zawsze było tyle, tyle, tyle dobrej energii…

A jej to troszkę mi teraz brakuje…

Zmiany są jednak nieuniknione… Więc…


Więc nie ma wyjścia – teraz będę się skupiać na pozostałych formach mojej działalności! Teraz będę tworzyć! Co oznacza skupienie się na grafice, na fotografii produktowej, na ilustracji, ale też tu – na blogu!

Mam trochę pomysłów i pomimo wszystkich przeciwności, wciąż się co chwilę czymś zachwycam. Wciąż zatem będę się tymi zachwytami dzielić! W tworzeniu odnajduję też spokój. Jeśli tylko odpowiednio wkręcam się w pracę – po prostu odlatuję. Nie ma mnie. Wchodzę w inny świat.

Będą więc nowe treści, ale będzie też więcej rzeczy dla Was! Takich do pobrania! Zauważyłam bowiem mocno intensywne ruchy w odległych czeluściach mojej Lili – szukacie materiałów do ściągnięcia, zwłaszcza afirmacji. Się zrobi!

Mam też troszkę innych pomysłów, ale może na razie nie będę zapeszać. Nie da się ukryć, że jestem słabsza i więcej czasu muszę przeznaczać na odpoczynek. Muszę zadbać o siebie i o moje dziewczynki.

Mam jednak nadzieję, że wciąż będziecie tu zaglądać, a i potrzymacie czasem za mnie kciuki.

Bo walczę z całych sił! :*


PS Ten różowy balsami do ust bardzo polecałam Wam w social mediach i faktycznie stał się jedną z moich największych przyjemności ostatnimi czasy! Cudowne masełko shea o zapachu bajecznej róży z Institut Karite. Dorwane na lotnisku. Uwielbiam, po prostu uwielbiam!

Sycylia na 3 dni w lutym czyli pociągiem wokół Katanii

Wyrwaliśmy się na małą włóczęgę. We dwoje tylko, bez dzieci. Na chwilę jeno, na trzy noce raptem. A jakie to było dobre dla głowy! Mam teraz mocno stresujący czas i trzeba przyznać, że ten mały wypad na Sycylię naprawdę dobrze mi zrobił. Już samo jego planowanie było niezwykle relaksujące. I wciągało, i pomagało oderwać myśli. A prawie do ostatniej chwili nie byliśmy pewni czy pojedziemy…

Ale pojechaliśmy! I było tak super, że może i Was zainspiruję do podobnej wyprawy. Bo to niby tylko trzy noce… a ja nazwałam je turnusem rehabilitacyjnym dla skołatanych nerwów. Wakacjami dla głowy, nie dla ciała (bo nachodziliśmy się za wsze czasy). I nawet to pisanie teraz, to obrabianie i wybieranie zdjęć przynosi sporą dawkę ukojenia. Zwłaszcza, że za oknami nadal zima…

Ale do rzeczy!

Kiedy planowałam ten nasz mały turnus, posiłkowałam się oczywiście internetem i blogami wszelakimi, opisującymi południową Sycylię. Pomogły mi bardzo! Wiem też, że i Wam pomagały moje relacje z podobnych wypadów do Wenecji czy Barcelony. Tak i teraz zaproponuję Wam program takiego 3-dniowego wyjazdu, który obmyśliłam na podstawie wyczytanych informacji i porad osób, które już tam były. Powiem nieskromnie, że stworzyłam program naprawdę fajny na taki czas – można sporo zobaczyć, ale też spokojnie się powłóczyć i pokosztować sycylijskich smaków.

Dojazd i transport – pociągi na Sycylii

Bilety na lot Ryanair do Katanii kupiłam jakieś dwa miesiące temu. Kosztowały nas po 340 zł na osobę w dwie strony. Oczywiście można taniej – trzeba polować na promocje!

Mieliśmy dwie opcje podróżowania po Sycylii – wynajętym samochodem lub pociągiem. Zdecydowaliśmy się na tę drugą. I powiem Wam, że bardzo się cieszę z tego wyboru. Patrząc na to, jak jeżdżą tamtejsi kierowcy, jak wąskie i strome potrafią być uliczki, jak mało miejsc do parkowania i jak ciasne one są, to mam wrażenie, że darowaliśmy sobie masę stresu. Praktycznie każdy mijany samochód był nieźle porysowany, parkingi potrafią też sporo kosztować. Być może zjechalibyśmy samochodem inne ciekawe miejsca, ale naprawdę się cieszę, że wybraliśmy pociągi. Tym bardziej, że działają świetnie, są prawie puste (przynajmniej o tej porze roku – przełom lutego i marca), pokonują trasy w takim samym czasie, jak samochód. No i koszt wyszedł mniejszy niż gdybyśmy pożyczali auto.

Jeszcze przed wyjazdem, wieczór wcześniej, kupiłam bilety online na stronie Trenitalia – były to bilety w jednej z promocji – 3-dniowe za 29 euro na osobę (jest też taka na 5 dni po 49 euro). Jest to naprawdę dobra cena i wychodzi sporo mniej, niż przy kupowaniu każdego biletu z osobna. Cena dotyczy dorosłej osoby, dla dzieci są tańsze. Więcej o tej promocji TUTAJ (wcale nie łatwo ją znaleźć, jak się o niej nie wie). Aby kupić bilet ITALIA IN TOUR ADULTO 3 GIORNI – na stronie głównej Trenitalia możecie sobie zmienić język na angielski, następnie zamiast wpisywać skąd dokąd jedziecie, kliknijcie poniżej w „Other/Best Price” i w „Advanced search”. Następnie wybierzcie zakładkę „Offers and regional services” i tam gdzie jest „Type” z listy wybierzcie ten właśnie bilet. Zaznaczacie ile osób jedzie i od kiedy mają być ważne. Bilety działają od konkretnego dnia na trzy dni. Musimy wpisać dane osób podróżujących, bo teoretycznie należy pokazywać konduktorowi i bilet i dokument tożsamości. Bilet obowiązuje na pociągi regionalne – dokładne info w powyższym linku (jest po włosku, jeśli nie czytacie w tym języku, wrzućcie sobie w translator, bo nie widziałam tu angielskiej strony). Opisuję to tak dokładnie, bo sama nie znalazłam wcześniej takich konkretnych informacji i się troszkę nakombinowałam.

Na stronie Trenitalia możecie też sprawdzić sobie godziny odjazdów pociągów.

Pogoda, co zabrać i ceny

Odwiedziliśmy Sycylię na przełomie lutego i marca. Tuz przed naszym przylotem, odnotowano tam aż 25 stopni. Niestety akurat nadciągnął front chyba na większą część Europy. U nas spadł śnieg, na Sycylii temperatury spadły do kilkunastu stopni. Prognozy straszyły, że będzie tak cały wyjazd, że będzie pochmurnie i deszczowo… I nie było! Tam chyba nie ma co ufać prognozom, bo one potrafią się zmienić w przeciągu kilku godzin o 180 stopni. Pierwszy dzień, owszem, coś pokropiło i niebo było usłane chmurami. W nocy jednak przyszła wielka burza, nad ranem jeszcze coś tam pokropiło i faktycznie było chłodniej, ale potem już wiosna wybujała, słońce wyszło i zrobiło się bardzo przyjemnie. Większość czasu chodziliśmy w krótkich rękawkach lub w bluzach.

Zdecydowaliśmy się kupić bilety tylko z bagażem podręcznym. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i znowuż – uważam, że był to świetny wybór. Daje to bowiem ogromną swobodę podróżowania. Nic za sobą nie wleczemy, nic nie targamy, nic nas nie spowalnia. Można spokojnie wchodzić te 530 metrów pod górę!


Przy okazji muszę tu pochwalić moich dwóch całkiem nowych przyjaciół podróżnych! Zobaczcie na zdjęciu powyżej. Pierwszy to soft shell Femi Stories – i szalenie praktyczny i śliczny. Sprawdził się idealnie. Wieczorami i o poranku osłaniał od wiatru i tego pierwszego deszczu, a kiedy się robiło cieplej, po prostu wiązałam go w pasie. Drugi mój nowy przyjaciel to torbo-plecak Dzieńdobry. Jestem typem preferującym torby, kiedy się jednak dużo chodzi, to praktyczniejszy jest plecak. A tu mamy jedno i drugie! I jeszcze rozmiar dobry do samolotu, wszystko wchodzi i deszcz się tego nie ima. Cudo! I to nie jest wpis sponsorowany, żeby nie było.

Co do cen – to ile wydacie zależy oczywiście tylko od Was. Mogę jednak powiedzieć, że ceny są umiarkowane jak na wakacyjną destynację. Sporo zależy od lokalizacji. I choćby – za dwie kawy w samym centrum Taorminy, w kawiarni z ładnym widokiem, zapłaciliśmy 10 euro, a w małej, lokalnej knajpce, którą okupowali lokalsi w miasteczku Giardini Naxos, za dwie identyczne kawy, dwa wielkie rogale z kremem, ciastko pistacjowe i jeszcze 2-litrową wodę, daliśmy 9 euro. Pyszne makarony kosztują średnio 10-17 euro. Za noclegi płaciliśmy od 230 do 300 zł – rezerwowałam na Booking.com.

Program na 3 dni

Tak więc wymyśliłam to w skrócie tak: dzień pierwszy – Taormina, nocleg w Castelmola, dzień drugi – Syrakuzy, dzień trzeci – Katania.

NOCLEGI

  1. Castelmola – małe B&B w uroczej, zawieszonej wysoko na skałach miejscowości – przytulny pokoik z zapierającym dech w piersiach widokiem na morze, dachy Taorminy, góry i Etnę (nam się akurat chowała za chmurami), pyszne śniadanie z tym samym widokiem w restauracji właścicieli – LINK
  2. Syrakuzy – B&B w samym centrum zabytkowej wysepki Ortigia, wszędzie blisko, pokoje śliczne, my mieliśmy tarasik na wewnętrzny dziedziniec, ciekawostką był osobny prysznic i osobna reszta część łazienki, śniadanie w formie vouchera do położonej na dole knajpki, a tam pyszny croissant z szynką i rukolą, świeżo wyciskany sok z pomarańczy i kawa – jedzone na placyku – super – LINK
  3. Katania – nastrojowy pokój z łazienką i widokiem na Etnę – był częścią pięknie odnowionego mieszkania w starej kamienicy, bardzo klimatyczne miejsce, ale uwaga – tylko ten jeden pokój ma prywatną łazienkę. Tu nie mieliśmy śniadania – jechaliśmy rano na samolot, ale jest możliwość zrobienia sobie kawy i herbaty – LINK

A tak wyglądało to dokładniej!

Lądujemy o 9 rano w Katanii. Udajemy się na lotniskowy dworzec Catania Fontannarosa (trzeba podjechać autobusem za 1 euro, autobusy stoję po lewej stronie od wyjścia z terminala – pytajcie u kierowców, które dokładnie tam jadą, my zapytaliśmy pierwszego i już jechał). O 10:04 mieliśmy pociąg do Taorminy-Giardini. Giardini Naxos to miejscowość wypoczynkowa położona nad morzem tuż jakby pod Taorminą. Sama Taormina leży na klifie – na skałach powyżej. Najpierw poszliśmy sobie na spacer nacieszyć się morzem i wypić kawę. Pogoda była sztormowa, ale było po prostu – pięknie!


Do Taorminy można podjechać autobusem spod dworca za, zdaje się, 2 euro. My jednak zdecydowaliśmy się wyjść na górę na piechotę. I to nie tylko do Taorminy, a jeszcze wyżej – do naszego miejsca noclegu, do Castelmola. Nie jest to opcja dla wszystkich, bo trzeba pokonać pod górę, dosyć stromo, 530 metrów. Ale warto! O jej, jakże warto! Do Taorminy prowadzi ścieżka, znajdziecie ją w googlach. Już tam jest pięknie. Potem przerwa na samą Taorminę, na pobłądzenie w uliczkach, na dobry obiad i dalej pod górę. I tam to dopiero jest bajka! Ta ścieżka nazywa się drogą Saracenów – Via dei Saraceni. Wyczytałam o niej na TYM blogu i od razu wiedziałam, że to właśnie tam trzeba pójść. Na tym podlinkowanym blogu dowiedziałam się też o miejscowości Castelmola i też od razu wiedziałam, że tam chcę spędzić noc. Jest to bowiem iście magiczna mieścina. Maleńka, zawieszona na skałach, z widokiem na morze, góry (na Etnę też, ale była za chmurami) i na dachy Taorminy. Ma niezwykły bajkowy klimat. Zwłaszcza teraz, po sezonie, kiedy jest mało turystów, trochę miejscowych, kiedy wieczorem pijesz piwko i zajadasz tosty w ostatniej czynnej knajpce na głównym placyku i wyglądasz przez okno na zapierający dech w piersiach widok. Nocą widać nawet światła Kalabrii! Takie to nierzeczywiste. A potem widzisz ten sam widok z balkonu swojego pokoju i z nim się również budzisz. I nie możesz się nadziwić, jakie to wszystko piękne i nierealne. I to śniadanie przygotowywane tylko dla nas, bo byliśmy tu jedynymi gośćmi. Sok wyciśnięty z czerwonych pomarańczy, omlet, tiramisu, pyszna kawa. Znowu z tym widokiem. Byłam zachwycona!


Po nocnej burzy, z rana trochę pokropiło, ale kiedy schodziliśmy ta samą ścieżką, wyszło słońce i sprawiło, że było jeszcze piękniej. Stoki pokrywały opuncje i wiosenne kwiaty, drzewa migdałowe były także pełne kwiecia, po wzgórzach wędrowały cienie, słychać było odległe stado owiec. I ten lazur morza!

Oczywiście do Castelmola można także wyjechać autobusem z Taorminy, nie trzeba wchodzić. Sama, kiedy zobaczyłam gdzie to mamy wyjść, poszłam sprawdzić te autobusy… Ale na szczęście zmieniłam zdanie i poszłam. I pomimo późniejszych zakwasów w nogach po wchodzeniu i schodzeniu, byłam naprawdę przeszczęśliwa.


Sama Taormina także zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Troszkę się jej bałam, bo czytałam, że tam mocno komercyjnie i są tacy, co się zawiedli. Może w letnim upale, wśród tłumów turystów to gorzej wygląda. Teraz było uroczo, klimatycznie i spokojnie. I naprawdę pięknie. Najbardziej do serca przypadł mi park. Chyba nie dużo osób tu trafia, bo było prawie pusto. A to błąd! Bo wygląda on jak śródziemnomorski ogród jakiegoś pałacu. Są tu niezwykłe budowle, eksponaty wszelakie, jak w muzeum, jest plac zabaw dla dzieci i siłownia dla dorosłych. I jest alejka z widokiem na morze, przy której spędziłam cudowną godzinkę.


Z Taorminy zeszliśmy na dół, na pociąg do Syrakuz (rozkłady znajdziecie na stronie Trenitalia). I to już zupełnie inna bajka. I nieco prawdziwsze oblicze wyspy – zaczynają się śmieci! W Syrakuzach najpiękniejsza jest wysepka Ortigia ze starym miastem i to tam się zatrzymaliśmy. Ma swój niewątpliwy urok. Można błądzić po wąskich uliczkach z knajpkami i sklepikami i co chwilę lądować nad morzem. Można pójść na zachód słońca i napić się migdałowego winka. Można zajadać się pistacjami pod wszelkimi postaciami – w makaronie jako pesto, lodami pistacjowymi, canolli z pistacjami i ricottą, arancini tj. smażonymi kulkami ryżowymi z pistacjami i boczkiem (pycha!), pizzą z pistacjami. Tutaj, w Syrakuzach, ale w tej nowszej ich części, udało mi się też w końcu spróbować makaron cacio e pepe – z serem i pieprzem. Tak prosty, a tak pyszny! No i nie mogę nie napisać słowa o pomarańczach! Sprzedają je tu na straganach i są to najsłodsze pomarańcze świata!


Nazajutrz popołudniu pojechaliśmy znowuż pociągiem do Katanii. Czytałam, że jest pełna śmieci. I faktycznie tak jest. Nie wywołała jednak negatywnych odczuć. To miasto niewątpliwie ma coś w sobie. Te monumentalne budynki, kościoły i teatry – wszystkie one wyglądają jakby ktoś lub coś obdarł je z ich świetności i pozostawił w tych odcieniach brązu i szarości. Pomimo tego dumnie czuwają nad tętniącym życiem miastem. A na środku głównego placu stoi… słoń 🙂 Zjadłam tutaj przepyszny makaron alla norma – znowuż nic skomplikowanego, ot pomidory, bakłażan i ser… a jakie to dobre! A rano obudził nas widok na skrzącą się w blasku wschodzącego słońca Etnę! I już trzeba było udać się na lotnisko i wrócić do codzienności.

Sycylia ma różne oblicza. Nam udało się je jeno liznąć. Ale ten smak jest niezapomniany, tak intensywny i ciepły. No a poza tym, uwielbiam to uczucie, kiedy padasz po całym dniu, wysmagana wiatrem od morza, słońcem i emocjami, kiedy doświadczasz tak dużo w tak krótkim czasie, kiedy chłoniesz każdą sekundę, każdy widok, nawet ten, którego nie chcesz fotografować, każdy smak, zapach… Chyba wiecie, o co mi chodzi 🙂

Warsztaty w Lublinie i kwiatowe serniczki do kąpieli

Kiedy kilka dni temu zabrałam się za pisanie tego posta, dopadła mnie niemoc. Taka okrutna. Musiałam się położyć, niedługo potem ogarnęło mnie zimno ogromne i gorączka. Organizm stwierdził, że ma dość i musi przystopować. Ok, rozumiem. Stwierdziłam, że napiszę to sobie na spokojnie w weekend. Wtedy znowuż przyszła klęska zimowa, cywilizacja ugięła się pod naporem śniegu i na długo, długo odcięło nas od prądu.

Tak to bywa, ale nic straconego! Rozpoczynamy nowy tydzień z nowa energia pomimo tego, że powietrze za oknami jakby przytłaczało swą wilgotną ciężkością. Śnieg leży na ziemi, ale drugie tyle przesiąknęło przestrzeń, nie ma widoczności, trudno oddychać, świat stał się biały i ciasny.


Dobra, nie dajemy się!

Wracam więc, żeby opowiedzieć Wam co mniej więcej działo się tak intensywnego, że zdecydowanie trzeba było po tym odpocząć. Chodzi głównie o warsztaty! Bo jak mam ich sporo w krótkim czasie, to naprawdę potrafi to zmęczyć.

Na początek jednak coś, co ostatnio zrobiło mi dzień! Posłuchajcie i koniecznie obejrzyjcie teledysk!

Cały tydzień stanie się jakby lepszy!


Wracając do warsztatów… Zacytuję Wam tu kilka słów, które niedawno wrzucałam w social media:

Wydaje się, że jedne warsztaty to 2-3 godziny pracy – nic bardziej mylnego. Cały proces koncepcyjny, dopracowania oferty do potrzeb, ustalania szczegółów z klientem, fakturowania i czekania na płatności, organizacji noclegu i asysty to już sporo czasu. Potem siadam i cały program rozkładam na składniki, akcesoria itp. Następnie szukam w internetach tego, co muszę kupić. Mam oczywiście sprawdzone miejsca, ale ten proces zakupowy to jeden z bardziej czasochłonnych etapów. Zwłaszcza, że wiąże się zawsze z małym remanentem – sprawdzam co już mam, co muszę dokupić, a co zakupić w całości od początku.

Kolejnych kilka dni to odbieranie przesyłek, segregowanie i zakupy stacjonarne, a dzień przed warsztatami to prawie w całości pakowanie i organizowanie. I wtedy w domu panuje jeden wielki chaos!

I ruszamy w trasę! Raz bliższą, raz dalszą. Czasem zajmuje cały dzień, czasami tylko pół godziny. Jedziemy tam, gdzie trzeba. Ważne, aby dotrzeć na czas.

Wtedy się zaczyna – targanie tych wszystkich, tak pieczołowicie zapakowanych utensyliów, wypakowywanie ich, układanie na stole.

Same warsztaty to już doprawdy czysta przyjemność ☺️

Zwłaszcza, że po nich to trzeba jeszcze posprzątać, zapakować samochód i ruszyć w trasę powrotną.

Wtedy następuje totalne energetyczne wypompowanie, jest jednak przepełnione satysfakcją i taką jakby… dumą z dobrze wykonanej pracy ☺️


Więcej o moich warsztatach znajdziecie na stronie LiliGarden.pl – zapraszam!



Ostatnio miałam przyjemność spędzić cały weekend w Lublinie, gdzie poprowadziłam aż 4 warsztaty na Uniwersytecie Przyrodniczym w ramach projektu ”Żywność, żywienie i zdrowie – tradycja wsparta nauką”. Były to doprawdy wyjątkowe wydarzenia, bo pełne ciepła i uśmiechów. Uczestniczkami były panie z kół gospodyń wiejskich, co zawsze gwarantuje dobre nastroje. Każda z pań wykonała aż sześć swoich kosmetyków, wyobraźcie więc sobie ile musiałam dowieść najróżniejszych rzeczy na miejsce. Wszystko na szczęście poszło zgodnie z planem, panie wychodziły ogromnie zadowolone, odwiedziła nas także telewizja i można mnie było zobaczyć i Panoramie lubelskiej i w Teleekspresie.

Po powrocie do domu, miałam zaledwie jeden dzień na przepakowanie i ogarnięcie spraw bieżących, bo we wtorek bladym świtem ruszyłam w trasę na Jurę. Tym razem z moją straszą córcią, która bardzo lubi mi pomagać, a ja się cieszę, że się angażuje i naprawdę dużo uczy przy takich okazjach. A tym bardziej, że czekały nas warsztaty dla dzieci w jej wieku. Odbywały się urzędzie gminy, w świetlicy środowiskowej. Do teraz jestem pod jej wrażeniem – pięknie urządzona z masą atrakcji dla dzieciaków i ciekawym programem na ferie.

Dzieci czarowały i pracowały bardzo ładnie, odkrywały zupełnie nowy dla nich świat. Na koniec jedna z dziewczynek powiedziała, że spełniłam jej marzenia! Piękne to, prawda?

Wracając przez jurajskie lasy, przesycone wciąż zielonością, iglakami, mchem i krzewami borówek, kiedy to mocne słoneczne światło przebijało się przez gałęzie, miałam wrażenie, że przejeżdżamy przez jakąś mityczną krainę lata. Było cieplutko i jasno. I to był ostatni taki dzień.

Z kolejnym przyszło załamanie pogody i mojego zdrowia. A może po prostu coś złapałam w tych wojażach? Ważne, że już po wszystkim!



To powyżej to są małe dzieła jednej z uczestniczek warsztatów w Lublinie. Chciałabym tu jednak zwrócić Waszą uwagę na to małe pudełeczko, bo to w takich lądowały serniczki-babeczki do kąpieli mojego pomysłu. Pojawiały się tu na blogu już kilkukrotnie, ale jeszcze nie w tak cudownej kwiatowej oprawie!

Zobaczcie bowiem tutaj, jakie cuda wyczarowała inna uczestniczka:


Zostawię Wam tu więc ponownie przepis na te urocze cudeńka do kąpieli wypełnione pielęgnującym mlekiem, odżywczymi masełkami i pięknym zapachem!

Kolorowe serniczki-babeczki do kąpieli

Składniki:

  • 6 łyżek mleka w proszku
  • 2-3 łyżki roztopionego masła shea rafinowanego
  • 2-3 łyżki roztopionego masła kakaowego
  • opcjonalnie ok. 2 łyżki ulubionego oleju
  • 20 kropelek olejku zapachowego
  • zioła, kwiaty, posypki cukrowe – serniczki nz zdjęciu zostały udekorowane płatkami róż, kocanką, ślazem i lawendą

W kąpieli wodnej roztapiamy masła. Do miseczki przesypujemy mleko w proszku, dolewamy masła i olejek zapachowy. Mieszamy intensywnie, aż do powstania jednolitej masy, bez grudek. Jeśli będzie za sucha, można dodać odrobinę ulubionego oleju. Masę przelewamy po równo do papilotek, dekorujemy ziołami i posypkami i odstawiamy do stwardnienia. Serniczek wrzucamy do kąpieli, pod wpływem ciepła wody roztopi się i uwolni piękny zapach.

Facebook