KategorieMotywacja

Sposoby na smutności

Nie da się ukryć, że tej zimy smutności dopadają nas częściej i mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. W powietrzu unosi się aura zwątpienia i marazmu. Zima, wchodząca w fazę lutowo-marcowego zniechęcenia, brei i smogowej szarości zaczyna porządnie dawać się we znaki. Nawet śnieg, który może i sprawiał przyjemność na początku, męczy i zamienia się w koszmar. Nie wspomnę już nawet o tym, co dzieje się na świecie i w kraju, co dobija najbardziej. Kryzys zagląda do portfela, końca pandemii nie widać, a marzenia o ciepłych krajach trzeba na długo odsunąć.

Mi samej dochodzą tu jeszcze coraz większe trudności ciążowe, o których już nawet nie będę Wam tu pisać. Szkoda gadać. Trzeba przetrzymać.

A z nastrojem w tak specyficznym okresie bywa bardzo krucho. Hormony działają. W kilka sekund potrafią mnie te smutności dopaść i odejść nie zupełnie nie chcą.

I właśnie teraz, jak nigdy, potrzebuję z nimi walczyć. I na szczęście mi się to udaje. Muszę odsuwać te smutności dla dobra siebie, dziewczynki w środku i tej już starszej, 9-letniej.



Wiem, że każdy ma swoje sprawdzone sposoby na poprawę nastroju. Trzymajcie się ich, są Wasze, są więc najlepsze. Czasem jednak warto zobaczyć, jak robi to ktoś inny i może się odrobinkę zainspirować?

Pomyślałam więc, że przekażę Wam tych kilka moich sposobów, o których staram się pamiętać na co dzień i na bieżąco z nich czerpię!

  • Lili-zasada trzech dobrych rzeczy każdego dnia – to mój własny patent, który zawsze działa! Z każdego dnia staram się wyłowić minimum trzy (im więcej tym lepiej) takie momenty, takie rzeczy czy sytuacje, w których doświadczam dobra, radości, szczęścia, w których się uśmiecham, czuję się pewnie, komfortowo i przytulnie. Jeśli dzień bywa trudniejszy i ciężko sobie o takich rzeczach przypomnieć lub zwyczajnie – nie chcą się jakoś zdarzyć, trzeba je sobie po prostu wykreować chociaż na koniec dnia! W takich momentach zatrzymujemy na chwilę czas, bieg wydarzeń, zwalniamy i tylko doświadczamy, ciesząc się chwilą i czując jej pełnię. Co to może być? U mnie najlepiej się sprawdza przyglądanie się śpiącej córce, poranne witanie psa, który cieszy się tylko dlatego, że wstałam, przytulanie – zawsze, z tym, kto tam jest pod ręką (wliczam tu męża, córkę i psa) :), ten moment, kiedy nic już nie trzeba i można sobie na kanapie odpocząć i puścić coś ciekawego, twarz wystawiona do słońca lub halny rozwiewający włosy, obserwowanie w słoneczne dni migoczącego światła przechodzącego przez dom, głośno puszczona piosenka, którą akurat bardzo lubię, spokojna kawa w ciszy i zawsze, ale to zawsze moment, kiedy kładę się do łóżka wieczorem. Uwielbiam spać 🙂 Takie momenty potrafią przywrócić dobry nastrój i wewnętrzną równowagę.
  • Wyłączenie się ze świata! Kiedy po każdych informacjach na temat aktualnych wydarzeń chce ci się płakać, nie pozostaje nic innego, jak na chwilę wyłączyć się ze świata. Nie przyjmować po prostu kolejnej porcji wieści. Wyłączyć telewizor, komputer i telefon i pobyć w spokoju. Zająć się czytaniem, rysowaniem, gotowaniem czy tańczeniem. Ba, nawet pracowaniem! 🙂 Najlepiej byłoby wyjechać gdzieś, blisko czy daleko, ale z tym teraz trudniej…


  • Foki, kuoki i radosne pieski. Brzmi głupio, ale nic nie wywołuje mojego natychmiastowego uśmiechu tak, jak kolejne zdjęcie bałtyckich fok z helskiego fokarium, zwariowane australijskie kuoki, czy te liczne filmiki z psami upojonymi szczęściem. Tak, potrzebujemy więcej kuok w życiu!
  • Mam silne, bardzo silne postanowienie zmienić swoją zimową narrację. Mianowicie, zamiast po każdym wyjściu poza dom, mówić sobie, że nienawidzę zimy, zacząć przemawiać do siebie zgoła odwrotnie. A nuż, uda mi się siebie samą zaczarować! Tutaj, przyznaję, jeszcze nie mam spektakularnych sukcesów, ale coraz coraz częściej zauważam, coś, co mogłoby mi umknąć. Te magiczne drobiazgi, które upiększają nawet zimę!
  • Cytrusy, potężna dawka cytrusów! Wiecie dobrze, że olejki cytrusowe działają energetyzująco i przywracają chęci do życia! Możemy je sobie teraz wdychać wprost z pomarańczy, mandarynek i grejpfrutów! I tych tak słonecznych, pięknych cytryn! Och, jak to pomaga! I nawet ananasy teraz takie dobre! I kiwi! Choć te zapachy tutaj akurat mają mniejsze oddziaływanie. Polecam uzupełnić porcje cytrusową właśnie olejkami, rozlewanymi co jakiś czas w całym domu. Ja jeszcze uzupełniam je zapachem neroli, czyli kwiatu gorzkiej pomarańczy, który działa odstresowująco i kojąco. A mnie przenosi w ciepłe kraje!
  • Niestety w tej mojej ciąży na zachcianki nie mogę sobie specjalnie pozwolić, ale doprawdy cuda działają choćby dwie kosteczki dobrej gorzkiej czekolady. Najlepiej takiej z pomarańczami! Dawka magnezu i endorfin! Tak, czekolada działa cuda!
  • Z tą rzeczą będzie trudniej, kiedy nam smutno, ale jeżeli uda się wkręcić w jakiś kreatywny temat, to potem przejmujące poczucie szczęśliwego, artystycznego wyżycia jest naprawdę zauważalne! Ja tak w każdym razie mam, że jak w coś wejdę, w jakiś proces twórczy, zacznę eksperymentować i bawić się tym eksperymentem, czuję się potem wspaniale! To chyba najlepsze z możliwych wyłączenie się ze świata.
  • I jeszcze, na sam samiutki koniec, dodam, że uwielbiam cieszyć się weekendowymi porankami i specjalnymi, długimi śniadaniami. Takie domowe dobre rytuały są szalenie ważne i potrzebne! (nie, sobotnie sprzątanie się tu nie liczy!)

I jeszcze mały bonus! Trening uważności! Czy potraficie wyłapać magię na tych leśnych zdjęciach?

Bo czasem trzeba się nieco bardziej przypatrzeć!


Jeszcze zdążymy

Czy jest tu ktoś, komu jeszcze udało się nie wpaść w czarną otchłań rozpaczy? Choć na chwileczkę? Komu choć na kilka minut nie zrobiło się tak bardzo, bardzo smutno?

Mąż mi mówi, że sama mam sobie czytać co jakiś czas swoje teksty na blogu. Że mam sobie moje wonne, dobre olejki rozpylać i dać się im uwieźć. I mówi mi nawet, że mam przestać oglądać TVN24 i wszystkie te fejsbuki, które co rusz strzelają do mnie kolejnymi tragicznymi informacjami, jakby nic dobrego na świecie się akurat nie działo. Ja wiem, ja nawet doceniam…



I kiedy tak kilka dni temu w końcu z tę czarną otchłań wpadłam i rozpłakałam się jak dziecko, kiedy uświadomiłam sobie jak bardzo zła jest sytuacja – i związana z wirusem i z naszą pracą, kiedy okazało się, że nie wiem czy moja mała kochana działalność, z której byłam ostatnimi czasy tak dumna, w ogóle przetrwa, kiedy znowu wstać nie mogłam, leżeć nawet, bo tak mnie plecy bolały, kiedy dziecko też jakiś alergiczny pech dopadł i trzeba było przetestować jak działa nfz w czasach zarazy (teleporady są całkiem ok, jak się okazało)… Wtedy właśnie przekroczyłam, jak sądzę, tę cieniutką, zapewne wyimaginowaną, ale bolesną granicę ZMIANY. Zrozumienia zmiany. Zaakceptowania jej, oswojenia (choć troszeczkę) i w końcu – uświadomienia sobie potrzeby stawienia jej czoła.

Choć… może tak tylko sobie wmawiam… Zapewne jeszcze nie raz zdarzy mi się tę moją czarną otchłań dogłębnie zwiedzić…

Niemniej jednak dzisiaj już jestem spokojniejsza. Robię, co każą, by chronić najbliższych. I planuję. Planujemy z mężem kolejne kroki, aby jakoś to było do momentu, kiedy, miejmy nadzieję, powróci normalność. Lub przynajmniej utworzy się nowa, stabilna, jakaś inna, ale jednak – normalność.

Bo, jak mówi stara dobra piosenka, którą dzisiaj po wielu latach znowu sobie puściłam, jeszcze zdążymy!

Jeszcze wszystko zdążymy!

Jeszcze na wszystko przyjdzie czas!

Jeszcze będzie pięknie!

Jeszcze będziemy siedzieć z przyjaciółmi w letnią noc przy ognisku pod gwiazdami i cieszyć się po prostu sobą. Śmiać, rozmawiać i bawić.


Mały Biznes 10 – Kryzys w branży

Tak i dopadł nas kryzys.

A dokładniej całą branżę eventową. I wiele innych. I światową gospodarkę. I wszystkich nas w mniejszym lub większym stopniu dopadnie. Koronawirus już skutecznie przeobraził codzienność wielu osób i sparaliżował funkcjonowanie mnóstwa firm. Nie tylko w Chinach, czy we Włoszech. Coraz większe środki prewencyjne podejmowane są też u nas. I to dobrze oczywiście, najważniejsze to zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa. Niemniej jednak kryzys zajrzał wielu przedsiębiorcom głęboko w oczy.

W tym niestety i mi.

Jestem jedynie malutkim trybikiem w wielkiej machinie eventowej, a już odczuwam kryzys bardzo. Odwołano mi bowiem najbliższe zlecenia czyli moje warsztaty kosmetyków naturalnych i słodyczy kosmetycznych, które prowadzę dla firm i instytucji, podczas spotkań pracowniczych, wyjazdów integracyjnych czy wielkich pikników rodzinnych (>> LiliGarden.pl).

A jako, że jest to jedno z głównych źródeł mojego dochodu, zapowiadają się lata, a przynajmniej miesiące, mocno… chude. I dzisiaj właśnie to zrozumiałam. Dzisiaj to do mnie dotarło, a w zasadzie uderzyło w twarz jakby obuchem. Dzisiaj dostałam nie tylko maile z anulacjami, ale także okazało się, że i w zawieszeniu są płatności za wykonane już zlecenia. No jedna wielka… Wiadomo co…

Cały dzień zamartwiałam się okrutnie. Aż w końcu rzuciłam wszystko w kąt (czy tam w cholerę) i otworzyłam sezon kijkowy. Szłam sobie znowu uśmiechnięta, w promieniach zachodzącego słońca przez pobliskie wsie i w końcu zrozumiałam, że nie ma co się zamartwiać. W końcu kto jak kto, ale to ja właśnie od lat staram się robić na co dzień najróżniejsze rzeczy, żeby nie być uzależnioną jedynie od jednej z nich.

Nazywają to ładnie – dywersyfikacją przychodów.

I choć często zastanawiałam się czy to dobrze tak łapać kilka srok za ogon, jak zwykła mawiać moja wychowawczyni w podstawówce, to właśnie dzisiaj okazało się, że to naprawdę dobre rozwiązanie. Zwłaszcza w przypadku tak małych, jednoosobowych działalności, które po prostu muszą być elastyczne. Bo inaczej czy to przy pierwszym drobnym potknięciu czy przy światowej epidemii – zatonę.

Skupiam się zatem w najbliższych tygodniach między innymi na mojej LiliCreative.pl. Może to właśnie będzie ten czas, kiedy uda się nadrobić zaległości tutaj, na blogu? Przejść kursy i tutoriale, które wciąż i wciąż czekają w internetowych zakładkach. I tym samym – przeczekać światowy kryzys. Aż skończy się to szaleństwo. Aż zwalczymy wirusa i świat wróci do tego, co nazywamy normalnością.

A może wszystkie odwołane imprezy wydarzą się jesienią i będzie ich tyle, że z przepracowania wszyscy padniemy? Oj, nie zdziwiłabym się…

Ale damy radę! Byle kryzys przetrwać. Byle to wszystko szybko się skończyło. Byle wszyscy zarażeni wrócili szczęśliwie do swoich domów.


PS Przy okazji podsyłam dwa ostatnie projekty. Nie maja wprawdzie nic wspólnego z tematem, ale polubiłam się z nimi bardzo!

Mały biznes 09 – zastrzyki energii

Żywot freelancera tak zwanego – kreatywnego nie jest lekki. Pełen jest wzlotów i upadków. Uniesień pozytywnych niczym lot na chmurce napędzanej tęczą, ale też bolesnych lądowań w bagnistej zatoce rozpaczy.

Co gorsza, wszystkie kreatywne dusze które znam, to duszyczki o ogromnej wrażliwości. We mnie samej ta wrażliwość stanowczo jest nazbyt duża, powoduje bowiem skłonność do nadmiernych zachwytów, ale także ekspresową umiejętność wpadania w czarną otchłań smutku i życiowych boleści.

Kiedy piszę ten post zżera mnie stres. Taki, który ściska brzuch i nie chce wyjść z głowy. Czemu? Przesłałam bowiem do klienta pierwsze wyniki współpracy i czekam na odpowiedź. Na reakcję, która może być w zasadzie każda. Bardzo łatwo bowiem tutaj nie wpisać się w oczekiwania. Mogą się one rozminąć, mogliśmy się nie zrozumieć, mogłam mieć zupełnie inną na coś wizję. I choć coś, co w moich oczach jest dobre, w oczach klienta może być zupełnie odwrotne lub prościej – nie wystarczające. To jest właśnie specyfika branży kreatywnej. A że reakcji nigdy nie mogę być pewna – zżera mnie stres.

Bywa, że jest bardzo dobrze. Bywa, że coś trzeba dopasować, zmienić, poprawić. Ok, zrobimy. Ale bywały też klapy totalne, kiedy to wszystko zostawało odrzucone. Taka praca…

Zżera więc mnie stres. I zżerać będzie do przyszłego tygodnia. A kiedy tak zżera, to trzeba jakoś zadziałać, bo inne rzeczy czekają w kolejce na realizację.

Wtedy z pomocą przychodzą zastrzyki energii! Nie, nie jakaś tam chemia. Nic z tych rzeczy. Takimi zastrzykami są pozytywne tzw. feedbacki. Opinie klientów, czasem kilka spontanicznych słów od czytelników, czasem uśmiech i zainteresowanie w oczach uczestników warsztatów. To te momenty, kiedy uświadamiasz sobie, że jesteś tam, gdzie miałaś być. Że jeśli nawet zdarzają się porażki, które są nieodłącznym elementem każdej pracy, to i tak nie jest źle. Ba, jest dobrze. Się kręci. Funkcjonuje. Że warto. Że jest dla kogo. Że da się z tego wyżyć.

I tak sobie pomyślałam, że pokażę Wam kilka takich ostatnich zastrzyków!

Coś niecoś już cytowałam na Facebooku, ale i tutaj to zrobię. Bo mi teraz bardzo, ale to bardzo potrzeba o tym pamiętać!

Najpierw kilka niedawnych słów od moich cudownych czytelniczek. Dosłownie – kilka słów, a jakże ciepło robi się na sercu!

(o zwycięskiej książce mojego męża „Obrońcy mórz”)

Książka doszła cała i zdrowa 😀 zaraz zaczynam czytać, jestem max. podekscytowana, szczególnie że od dziecka (dosłownie) panią czytam i od pani zaczęła się moja miłość do piękna i naturalnych kosmetyków.

Co przy okazji uświadomiło mi, jak długo ja już tę moją Lili mam! 😀


I drugi, jakże miły ostatni zastrzyk:

Jestem na 257 stronie Twojego bloga, już prawie końcówka. Twój blog jest najlepszy!!! Poprawia humor i wprawia w stan daydreaming.

Daydreaming – jakie piękne określenie. Jak bardzo mi na tym zawsze zależy!

To o blogu, ale jakże liczne i jakże miłe zastrzyki mam zawsze po warsztatach! Jak miło usłyszeć, że były to najlepsze warsztaty, na jakich się było! Że cudownie spędzony czas. Albo kiedy organizator przesyła takie zdanie:

dziękuje za przeprowadzenie fantastycznych warsztatów – takie mam feedbacki 🙂

Coraz częściej wracają do mnie osoby, dla których już kiedyś prowadziłam warsztaty, z którymi niegdyś już współpracowałam. Samo to w sobie jest już sporym zastrzykiem. Coraz też częściej dzwonią do mnie organizatorzy imprez, którym mnie polecono. Niedawno miałam warsztaty podczas spotkania integracyjnego dla przemiłych dziewczyn, dla których już przeprowadzałam podobne spotkanie dwa lata wcześniej! I chciały jeszcze! Ba, teraz w weekend jadę w kolejną trasę, na warsztaty dla firmy, w której je już miałam dosłownie miesiąc temu, ale tak się spodobały uczestnikom, że zamówiono dwie kolejne tury, aby i inni mogli skorzystać. Czy to nie są prawdziwe zastrzyki energii?

Albo, kiedy właścicielka młodej marki kosmetycznej pisze mi, że jej kosmetyki, którym robiłam identyfikację, trafiły do kolejnego, tym razem bardzo dużego sklepu i:

…więc i Twoje grafiki święcą triumfy 🙂 ludzie są zakochani w wizualu! dziękuję Ci ogromnie, jesteś współautorką sukcesu!

Fajnie, prawda?

I nawet ten stres już jakoś mniej zżera. 🙂


Mały biznes 08 – chory freelancer

Dawno nie było wpisu o życiu drobnego przedsiębiorcy, zacznę więc od przypomnienia tych poprzednich. Zapraszam na nie TUTAJ. Zawsze mam nadzieję, że się Wam przydadzą, bo, co jak co, ale coraz więcej osób ma własną działalność, pracuje zdalnie czy dorywczo. Łączmy się więc!

Tymczasem, dzisiejszy wpis, mocno inspirowany ostatnimi czasy, dotyczy freelancera w chorobie.

Bo musicie wiedzieć, że chory freelancer to ma naprawdę przerąbane.

Freelancer nie ma czegoś takiego jak L4. To znaczy, może sobie sam na nie pójść, może na chwilę odpuścić, ale no niestety – nikt mu za to nie zapłaci.

I choć freelancing ma masę zalet, to jest jedna z jego największych wad.

I mnie to czasem dopada. Pół biedy, kiedy akurat jest i tak gorszy sezon i odpocząć po prostu się da. Gorzej, kiedy terminy gonią, są potwierdzone i zaplanowane, a rachunki czekają na zapłacenie.

Co więc wtedy robić? Odpuszczać i pozwolić organizmowi się zregenerować, czy mobilizować wszystkie siły i dotrzymać zobowiązań?

Jest to jedno z trudniejszych pytań w tego typu pracy. Rozsądek i bliscy nakazują odpocząć, bo nie jesteśmy maszynami. Szczęśliwi ci, którzy mają tu oparcie w najbliższej osobie. I to nie tylko psychiczne, nie tylko w takim codziennym wyręczaniu czy pielęgnowaniu, ale i to, jakże tu istotne – finansowe. Bo doprawdy nie da się ukryć, że idealną sytuacją dla freelancera jest świadomość, że jest ta druga osoba, która zapewnia bezpieczeństwo materialne w tak niestabilnej pracy, jak na przykład moja.

No dobrze, ale wciąż pozostają zobowiązania. Czekają klienci, na których stratę nie mogę sobie pozwolić. Bo odbije się to na całej mojej działalności i to na długo.

Co robić kiedy freelancer jest chory?



Ja zazwyczaj robię tak, że dzielę swoje obowiązki na dwie części – na te, których za nic nie mogę odpuścić i te, z których mogę zrezygnować lub odsunąć je w czasie.

Mam to szczęście, ze część moich klientów jest bardzo wyrozumiała. Są to wspaniali ludzie, którzy rozumieją, że sytuacje losowe się po prostu zdarzają. Tym właśnie dobrym ludziom mogę wprost napisać, że dopadła mnie rwa i postaram się wszystko zrobić w najszybszym możliwym terminie, niemniej jednak opóźnienia będą. Postawienie sprawy jasno działa tutaj najlepiej.

Cześć rzeczy odpuszczam na trochę całkowicie lub w dużej części. Zazwyczaj jest to moja działalność blogowa i w social mediach (pomijając sytuacje, kiedy to umawiam się z kimś na konkretne publikacje w konkretnym dniu). I choć wiem, że mogę sobie tu pozwolić na przerwę, równie mocno tkwi mi w świadomości fakt, że może to się wiązać z trudnymi do przywrócenia stratami, np. w ilości odwiedzin, z mniejszym zainteresowaniem kanałami, ze znacznie gorszymi statystykami itp. Być może przez to przepadają mi jakieś wyjątkowo ciekawe okazje na nowe współprace lub nowi klienci. Ale cóż… To jest właśnie to ryzyko, które sama zdecydowałam się kiedyś podjąć.

Są i w końcu te zobowiązania, z których zrezygnować nie mogę. No, nie mogę i kropka. To znaczy, gdyby sytuacja była bardzo ciężka, to i tak nie byłoby wyjścia. To jasne. Jeśli jednak potrafię zmobilizować się na tyle, aby zrealizować coś, do czego się zobowiązałam, na należytym poziomie (to bardzo ważne!), robię co w mojej mocy, aby to zrobić. Biorę więc środki przeciwbólowe i jadę na ważne warsztaty, ale po nich pozwalam sobie na znacznie dłuższy odpoczynek. Pracuję, kiedy mi na to organizm pozwala, czasem na spokojnie, późno w nocy. Ale działam, na ile daję radę.

Nie są to łatwe decyzje. Wiążą się z długą nauką zachowywania odpowiedniej równowagi. Tego szczególnego balansu, który pomaga jednocześnie pracować, robiąc to, co się lubi, ale z drugiej strony zachować zdrowie, dobre samopoczucie i zwyczajnie – nie zwariować w tej nieustającej gonitwie.

Ja wciąż się tego uczę, choć pracuję na własny rachunek już wiele lat.

A jak Wy sobie radzicie w chorobie? Pozwalacie sobie na pełen odpoczynek czy pomimo wszystko – dalej pracujecie?


(PS dobra wiadomość jest taka, że wiosna przyszła!)


Ptasie planery tygodniowe do druku

Początek roku sprzyja planowaniu, postanowiłam więc podrzucić Wam praktyczne tygodniowe planery!

A że ptasie etykietki na prezenty bardzo Wam się spodobały, planery także są ptasie. Cóż… i mi te ptaki jakoś z głowy nie mogą wyjść. I doprawdy, przyjemniej się planuje w towarzystwie ptaszynek.

Planery mają taki układ, jaki ostatnimi czasy uważam za najlepszy dla mnie. Najbardziej praktyczny i wygodny. Jest więc tabela z dniami tygodnia, ale też sporo miejsca na tygodniowe notatki i plany wszelakie. Tutaj spisuję sobie wszystko to, co chciałabym w tym tygodniu zrobić, zawodowo i nie tylko. Potem tylko odhaczam lub skreślam kolejne pozycje. Ale muszę mieć to uwidocznione, musi być na papierze. Wtedy ma większą wartość 🙂

Jest też taki mały drobiazg ode mnie! Ot, mała adnotacja: „super, bo…”. Napiszcie tu sobie w każdym z tygodni, dlaczego ten właśnie jest wyjątkowy. Co takiego się wydarzy, jaki macie nastrój, na co czekacie. Taki drobiazg, a sprawia, że tydzień staje się piękniejszy!

Oby więc się przydały!

Planery należy ściągnąć na komputer, klikając w poniższe przyciski, a następnie wydrukować.

Planery do użytku osobistego.

Wybierzcie jedną lub wszystkie ptasie wersje!

Miłego planowania!


Facebook