Posts Tagged‘domowo’

Co robię kiedy nic nie robię

Czasami… Nie za często… Nie za rzadko… Mam taki czas tylko dla siebie. Kiedy postanawiam nie myśleć o niczym ważnym. Kiedy (obowiązkowo) nie ma ani dziecka, ani męża. Ostatecznie pies może pozostać. Kiedy nie sprzątam, bo jest wystarczająco czysto. Kiedy nie załatwiam miliona „ważnych” spraw w internecie. Kiedy nie gotuję, nie wychowuję, nie uczę się, nie planuję, nie myślę ze strachem o przyszłości, nie panikuję, że jakiś idiota pijany zabierze mi rodzinę, nie latam po mieście, nie spotykam się z nikim, nie ćwiczę, nie wysyłam niecierpiących zwłoki maili… Wtedy to mam czas tylko dla siebie. I choć są to zazwyczaj dosłownie dwie godzinki, postanawiam wtedy nie robić nic! A w zasadzie nic z powyższych. Bo robię wtedy same przyjemne rzeczy!

Co zatem robię, kiedy nic nie robię? Oto moja lista czaso-umilaczy!

Najważniejsze – przeobrażam się w potwora domowego! Ubieram wygodną piżamkę, sięgam po ulubione ciepłe kapcie. Grunt to wygoda! Poza tym miękkie i miłe w dotyku materiały pomagają się zrelaksować. Tworzą wizualne i dotykowe ciepło. Wiecie o co chodzi? W moim mieszkaniu jest dużo koców i różnorakich kolorowych jaśków. Pomagają wytworzyć atmosferę przytulności. Specyficzny domowy klimat. W połączeniu z przytłumionym nastrojowym światłem i zapachem gorącej kawy, sprawiają, że człowiek nie ma ochoty nigdzie wychodzić. Zostałby i otulił się kocykiem. I cieszył się spokojem.

No tak… bez czegoś dobrego się nie obejdzie! I obowiązkowo – słodkiego! Jak umilamy sobie czas to na całego! Wybieram się wtedy do pobliskiej osiedlowej piekarni po, na przykład, makaroniki. Kiedy wolę coś zdrowszego sięgam po daktyle. Mało co potrafi tak mocno i szybko zasłodzić! Niekiedy sama coś upiekę. Choć wtedy istnieje prawdopodobieństwo, ze za dużo i za szybko to spałaszuję… Aby więc zaspokoić głód słodyczy najlepiej chwycić dosłownie dwa daktyle i po sprawie!
A moje kąpielowe serniczki z wczoraj (TUTAJ) są tu po to, aby zaznaczyć, że jeśli czas dla siebie mam wieczorkiem – biorę wtedy słodką kąpiel!

Do tego dobra kawka… Przyznam bez bicia, że najbardziej smakuje mi taka zwykła, rozpuszczalna. I koniecznie w ładnym kubku. Kawa pita z brzydkiego to już nie ta sama kawa. A jeśli nie kawa, to herbata z sokiem malinowym. A jeśli nie taka, to zielona, ale aromatyzowana np. pomarańczą. A jeśli znowuż nie taka, to owocowa. Szkoda, że skończyły mi się moje własne mieszanki herbaciane… Pamiętacie jeszcze X-mas Tea (TUTAJ). Te stanowczo były najlepsze!

Jak się rozpieszczamy to dokładnie! Czyli ciałko też. Jest to odpowiednia chwila dla wszelkiej maści balsamów i maseczek. W domu w różnych miejscach mam porozstawiane kremy do rąk, po które sięgam kilka razy na dzień. W tym momencie królują te z Olivaloe i Naturligtvis. Zanim się położę pod kocykiem nasmaruję nogi i brzuszek balsamami Sylveco lub Pure Fiji. Chwytam moje ulubione narzędzie tortur – wałek wieloigłowy dr Lyapko i czytając coś, przejeżdżam nim lekko po twarzy i szyi. Trochę ujędrnienia od niechcenia nie zaszkodzi!

Podczas relaksowania się bardzo ważny jest dla mnie zapach. Pomaga on ukoić zmysły, uspokaja lub przeciwnie – dodaje pozytywnej energii. Poza tym ładne aromaty zawsze wyzwalają na mojej twarzy uśmiech! Cenię sobie aromaterapię za jej wpływ na nasze organizmy. Za niemal magiczną moc. Często sama sobie komponuję zapachy. Niedawno jednak w moje ręce wpadły te tutaj kompozycje naturalnych olejków Taoasis, w których się całkowicie zakochałam. Już je Wam pokazywałam – wanilia i grejpfrut z pomarańczą w śnieżynkach mydlanych (TUTAJ), a kakao, z wanilią i mandarynką w musujących babeczkach Winter Wonderland (TUTAJ). Najlepiej stosować je w kominkach zapachowych. Wtedy pięknie pachnie w całym pomieszczeniu. Ja jednak daję sobie kropelkę na bluzkę, blisko dekoltu. Dzięki temu zapach mnie otula i nastraja optymistycznie.

Czy jest coś bardziej kobiecego i jednocześnie relaksującego od malowania paznokci! Lakierów mam całą masę. Kilka ulubionych, reszta jako chwilowe zachcianki. Poważnie zastanawiam się nad przemyśleniem tematu lakierowej koloroterapii! Bo co sprawia, że w ten akurat dzień, mamy ochotę na akurat ten kolor? I nie chodzi mi tu o milion odcieni czerwieni, ale całą tęczę barw. Stanowczo muszę to zgłębić!

Uwielbiam oglądać książki kucharskie! Traktuję je jako ogromne skarbnice pomysłów! Bo w kuchni przepisy są dla mnie raczej inspiracją 🙂 Wolę wymyślać własne proporcje i zawsze dodaję coś od siebie. Szczypta zachęty w postaci pięknego wydania takich książek z pewnością nie zaszkodzi. Mój najnowszy skarb to lidlowa książka Pascala i Okrasy. Jedna z piękniejszych jakie widziałam. Można ją oglądać i oglądać w kółko. A i przepisy ciekawe i proste. Macie może?

Ostatnio często sięgam po Elle. Mam wrażenie, że zagłębiam się w zupełnie inny, trochę abstrakcyjny jednak dla mnie świat. Najbardziej lubię historie wielkich projektantów. Jak to dzięki pasji i ciężkiej pracy udało im się zdobyć modowe szczyty.

Przyznaję się. Jestem jedną z tych zwariowanych wariatek beznadziejnie zakochanych w Jane Austen. Dumę i uprzedzenie przeczytałam już tyle razy, że… nie pamiętam ile… Wyznaję też jedyną słuszną wersję ekranizacji – 6-odcinkowy mini serial BBC z Colinem Firthem w roli Pana Darcy’ego. Ech… ideał 🙂 No dobra… mój mąż też coś z Pana Darcy’ego ma! Choć muszę przyznać, że po trzecim oglądnięciu najnowszego filmu z Keirą Knightley powoli zaczynam się do tych nowych czasów przekonywać. Po Dumę i uprzedzenie sięgam i kiedy mi smutno i kiedy mi dobrze. Zawsze się obroni, zawsze zaciekawi i zawsze się zakocham. Jeden odcinek serialu lub jeden rozdział doskonale się sprawdzą podczas tych moich wolych chwil.

A jeśli nie klasyka, to coś kobiecego i lekkiego. Niedawno właścicielka BliskoNatury.pl poleciła mi książki Sarah Jio. Ponieważ w Znaku w promocji kosztują całe 7,50zł, zakupiłam od razu trzy i teraz pochłaniam jedną za drugą. Została mi już ostatnia. Dwie poprzednie popożyczałam po koleżankach i mamach. Nie ma tu nic wielkiego, nic skomplikowanego. Są zawsze dwie kobiety. Jedna teraz, druga niegdyś, na początku zeszłego wieku. Jest tajemnica, miłość i tragedia. A wciągają skubane… Końcówki to się już pożera po prostu 🙂 Polecam!

Czasem też zamykam się w moim własnym światku. Sięgam po moje wielkie pudło ze skarbami, niekiedy po jeszcze większą skrzynię z kolejnymi skarbami, po słoiczki ze wstążkami i taśmami lub po farbki. I tak sobie kombinuję. Coś tam sobie tworzę, coś próbuję. Jak wyjdzie to może na blogu pokażę. Jak nie wyjdzie, to trudno. Jak nie wiem, jak coś wykorzystać, to odkładam to na lepsze czasy. Zawsze w końcu pomysł przyjdzie. Czy to po tygodniu czy po kilku miesiącach. Nie ma to jak ręczne robótki!

Dużo czasu, nawet za dużo, spędzam przy komputerze. Kiedy mam te moje wolne chwile, staram się nawet do niego nie zasiadać. Bo jak już usiądę, jak włączę internet, to nagle dwie godziny mijają w minutę. I nie chodzi mi tu o żadne bardzo ważne sprawy. Buszuję sobie po prostu po amerykańskich (głównie) blogach. Przeskakuję z jednego na drugi. Łapię pomysły i pozytywne podejście do życia niczym powietrze. Z całych sił. Pełną piersią. Inspiruję się, motywuję, uczę. Mam wrażenie, że niektóre blogerki już dobrze znam. Jakbyśmy mieszkały koło siebie. Inne dopiero poznaję. Innymi się zachwycam. A czas biegnie jak szalony.

A potem wraca codzienność. Wraz z dziecięciem i mężem. Wraz ze zlewem pełnym brudnych naczyń i podłogą do poodkurzania. Wraz z mailem do odpisania i kolejną ważną sprawą do załatwienia. Ale to nic! Niedługo znowu sobie te dwie godzinki wygospodaruję!

Jakie są Wasze patenty na nic-nie-robienie? Co lubicie? Może i ja si na coś przerzucę? Co polecacie?

Miejsce: Lazurowe wspomnienia

Zebrało mi się wczoraj wieczorem na wspomnienia. Słoneczne, ciepłe… Wróciłam na kilka godzin do 2008 roku. Muszę więc i Was tam na chwilę ściągnąć! Zapraszam na małą podróż w czasie! 
Wspominałam Wam już, że szykują nam się zmiany. Mąż postanowił się przekwalifikować, opuszcza wojsko. W najbliższym czasie czeka go intensywne poszukiwanie nowej pracy. Już pierwsze kroki za nim. Jesteśmy oczywiście dobrej myśli, ale być może i mi przyjdzie porzucić wszelkie moje prace dorywcze i rozglądnąć się za etatem. Wczoraj już rozpoczęłam przeglądanie kilku stron z ofertami. No… szału nie ma. Nikt nie spodziewał się w zasadzie, że będzie. Natknęliśmy się jednak na pewne doprawdy interesujące ogłoszenie. Na pracę, do której nadajemy się oboje idealnie… I choć zapewne będzie milion ciekawszych zgłoszeń… Cały wieczór poświęciliśmy na bujanie w obłokach, nadmorskich obłokach.
Ogłoszenie bowiem dotyczyło opieki nad domem na Lazurowym Wybrzeżu, dla małżeństwa. Ech… Oboje w tym regionie jesteśmy zakochani. Choć może ja bardziej, bo mąż mój to raczej twardo stąpa po ziemi. To on spędził tam niegdyś bardzo dużo czasu, pracując na jachtach i śpiąc na plaży. Dołączyłam do niego wtedy na chwilę, na wakacje. 
Wierzcie mi, naprawdę ekonomiczne. Spaliśmy wraz ze znajomymi tuż nad morzem, pod gołym niebem, wsłuchując się w szum fal. Rano budziły nas natrętne komary, przed którymi chowaliśmy się w śpiworach. I pierwsi plażowicze, którzy przybywali popływać o poranku. Plecaki mogły tam cały dzień pozostawać w jednym ustronnym miejscu. Nikt ich nigdy nie ruszył. Były bezpieczne, choć bez jakiegokolwiek nadzoru. Niesamowite… Korzystaliśmy z bezpłatnych publicznych łazienek w Monako. Choć i na naszej plaży były toalety i umywalki. Wszędzie też na plażach poustawiane były proste prysznice ze słodką wodą, aby spłukać ze skóry morską sól.
Jedzenie kosztowało nas grosze. Kupowaliśmy w supermarketach za dosłownie 1 euro bagietki i camemberty. Albo sałatki z tuńczyka. Do tego nieco świeżych owoców. Sok pomarańczowy lub woda za kilka centów. Potem szło się z tymi cudownościami nad morze, do portu lub do parku z ławeczkami skrytymi w cieniu kwietnych drzew. To były prawdziwe letnie pikniki.
Zwiedzaliśmy miasteczka leżące wzdłuż wybrzeża tamtejszą kolejką. Zatrzymywaliśmy się tam, gdzie akurat mieliśmy ochotę. Wieczorem wracało się po dniu pełnym wrażeń, spacerkiem wzdłuż morza, zazwyczaj z Monako, wąskim chodniczkiem spacerowym, mijając biegających Francuzów, podziwiając zadbane wille i wszechobecne hibiskusy.
Aby tam dotrzeć, łapie się lot do Mediolanu, a potem pociąg do Monako i francuskich nadmorskich miast. W czasach tanich lotów, bardzo polecam takie studenckie wakacje. Może już nie dla nas, bo dołączyła do naszego życia Róża. Teraz raczej zdecydowalibyśmy się na chociażby hostel, który codziennie mijaliśmy w drodze na plażę, w jednej z pastelowo-żółtych willi, tuż nad morzem. Albo któryś w Cannes czy Nicei.
Jest tam zupełnie inna atmosfera niż na włoskim czy hiszpańskim wybrzeżu. Wszystko wydaje się być bardziej zadbane. Wille tchną luksusem. Miasteczka kuszą wąskimi uliczkami i małymi restauracjami. Wśród tego najbardziej błyszcząca perła – Monako z Monte Carlo. Państwo-miasto jak z bajki, ze stłoczonymi apartamentowcami, kasynami, wspaniałym portem i jeszcze wspanialszym pałacem. To jedno z tych miejsc, w których zamieszkałabym na stałe z przyjemnością! Choć nawet boję się pomyśleć ile to może kosztować… 🙂
No dobrze… to czas wrócić do rzeczywistości i wziąć się do pracy! Dzięki temu postowi czuję jednak, jakbym właśnie wróciła z wakacji!

O niczym konkretnym

Wpadłam w pewną pułapkę, którą można było przewidzieć… O co chodzi? Pamiętacie to uczucie na studiach, tuż po skończonej sesji, kiedy nagle się okazuje, że nie musicie się całymi dniami uczyć do egzaminów, możecie robić właściwie cokolwiek i w zasadzie to nawet nie wiadomo co z sobą zrobić? Dopada wtedy taka dziwna pustka, jakby czegoś brakowało. No… mniej więcej jest teraz podobnie. Z tą różnicą, że sesja to średnio przyjemna perspektywa, za to na Święta czeka się z wytęsknieniem…
No i ja oczywiście czekałam i czekałam i już w październiku o nich myślałam, żeby coś ciekawego Wam tu wymyślić… I doczekać się nie mogłam… I nawet kilka pomysłów z braku czasu przeszło na następny rok… No i minęło… I wpadłam w marazm i niechęć. Bo od stycznia zaczyna się ta część zimy, której po prostu nie lubię. Szara, byle jaka, zimna… Przynajmniej w mieście, a na wyjazd poza się nie zapowiada.
Do tego nadchodzi nieuchronnie Czas Wielkich Zmian, o którym starałam się za bardzo nie myśleć, skupiając się na zbliżających Świętach. Mąż mój bowiem zamierza niedługo zmienić pracę. Trzymam za niego mocno kciuki i wierzę z całych sił, ale trzeba przyznać, że czasy nadchodzą niepewne.
Boję się nieco tego nowego roku. Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych kilku dni obawa ta minie bezpowrotnie. Na razie jednak wszechobecna mgła i ostatnie podrygujące oznaki Świąt wprawiają mnie w nastrój nostalgiczny. I gdybym nie miała tej całej masy maili z adresami zwycięzców Wielkiego Konkursu, które koniecznie muszę porozsyłać, pewnie zakopałabym się pod kocem, w nowej piżamce, tuląc kudłatego psa i wspominając ostatnie dni.
Bo ja bardzo Święta lubię 🙂
Poświąteczny nostalgiczny spacer dzisiejszy ze sweet fociami:

Wianek jesienny i jesień rodzinna

Moi rodzice mają domek za miastem. Jakieś 30 km od Krakowa. Jeździmy tam prawie co weekend, zaznać nieco świeżego powietrza, lasu i wsi. Przy okazji, od czasu do czasu, wpadają mi tam do głowy leśno-wiejskie pomysły. Ostatnio była dynia, tym razem zrobimy jesienny wianek!
Idea jest prosta! Zbieramy co ładniejsze jesienne roślinki z pobliskiego ogrodu, pola czy zagajnika, rozkładamy przed sobą, chwytamy cienki drucik i kombinujemy! O własnym wianku na drzwi zawsze marzyłam i jakoś nigdy nie mogłam się za niego zabrać. Uznałam więc, że najwyższa pora chwycić tego byka za rogi i… wiecie co? To całe wiankorobienie wcale nie jest trudne! Wręcz bardzo łatwe, choć wymaga chwili skupienia! A ileż przyjemności sprawia! Niczym warsztaty florystyczne, daje pole do kreatywności i chwilę relaksu. Bo człowiek tak się skupia, żeby ten niesforny liść stał równo w miejscu dla niego przeznaczonym, że wszelkie inne troski schodzą gdzieś na bok.

Do mojego wianka wykorzystałam tuję, ale z pewnością możecie pokombinować z innymi iglakami. Są swoistą podstawą dalszej zabawy. Wypełniają przestrzeń wianka i stanowią tło dla kolorowych dodatków. Pomiędzy zielone gałązki powtykałam puszystego clematisa, wiszącego na ogrodzeniu domku, nieco zeschniętego wrotycza i liście jesienne – te czerwone to borówka amerykańska. Z liśćmi jest taki problem, że jeśli są jeszcze świeże, wilgotne, szybko się zwiną i uschną. Jeśli więc chcielibyście, aby wianek wytrzymał dłużej niż jako ozdoba niedzielnej rodzinnej imprezy, ususzcie je najpierw, zamykając pomiędzy kartkami książki. 
Całość związałam na górze bardzo elastycznymi gałązkami naszej przydomkowej brzozy i powiesiłam na czarnej nitce przy wejściu do domku. Pewnie jestem trochę przesiąknięta amerykańskimi filmami i blogami, ale kiedy już będziemy mieli własny domek, to jesienią, oprócz całej masy dyni na werandzie, na drzwiach będą wisiały takie właśnie wianki!
Aby wykonać wianek, oprócz roślinek niezbędny jest też cienki drucik w neutralnym kolorze. Wiążemy nim kolejno gałązki tui tak, aby były dosyć gęsto rozłożone. Pomiędzy istniejące już druciane węzły wkładamy kolejno dodatkowe rośliny, starając się, aby przykryły nam one widoczny drut. Tam gdzie jest to niemożliwe, wiążemy małe gałązeczki tui, na węzełek z tyłu wianka. Jeśli obawiacie się o trwałość wianka – choć mój trzymał się całkiem, całkiem, wykorzystajcie pistolet na gorący klej. I gotowe! Cieszy oko zarówno na co dzień, jak i jako specjalna ozdoba jesiennych przyjęć.

Kiedy powstał wianek, poszliśmy sobie na spacer. Spotkaliśmy tam starszą panią z pobliskiego gospodarstwa, która podarowała Róży jajo od panoszących się wszędzie kur. Jakiż to był skarb! I z jaką chęcią to jajo zostało potem zjedzone! 🙂

 Łooooooo KROWA!!!

  Łoooooo JAJO! 🙂

I jesienny dmuchawiec… 🙂

Ach… jesień….

Masło kakaowe, pigwowiec i zeszłoroczne oczekiwanie

Rok temu jesień była zupełnie inna. Pełna napięcia, obaw i wyczekiwania.  Już od początku września żyło się jak na szpilkach, zerkając co rusz przez okno w kuchni, na ulicę, na podjazd nasz dzielnicowy, czy aby Stacho nie robi niespodzianki i nie wróci z tego Afganistanu wcześniej. Najgorsza była myśl, że tyle już za nami, a coś może wydarzyć się w te ostatnie dni. Ot, taka ironia losu. Pech po prostu. Bazę ostrzeliwali regularnie. A jak akurat ostrzelają startujący z Ghazni śmigłowiec? A jeśli zaatakują właśnie teraz, jeśli zbiorą się na odwagę i ruszą na bazę wszystkich baz w Bagram? A jeśli zestrzelą samolot do Kirgistanu. Albo co gorsza sam rozpadnie się gdzieś nad bezkresnymi górami. Nawet amerykańskim samolotom się to zdarza.. Bałam się.
Bałam się jaki będzie, czy się zmieni. Nie bałam się tak całe pół roku. Może też dlatego, że ukrywał przede mną fakt, że jeździ regularnie na patrole. Byłam pewna, że siedzi sobie grzecznie w dowództwie i rozmawia z Amerykanami przez radiostację. Zdradził się dopiero, kiedy zakończyli działania. Kiedy kolejna zmiana przyjechała i przejęła ich obowiązki. Jakoś pod koniec września. Dobrze? Do teraz nie wiem. Czy wolałabym wiedzieć, że jego wóz wyleciał na minie i leży w szpitalu z niegroźnymi ranami? Wolałabym.
Wczesną jesienią zaczęło się wielkie obmyślanie pierwszego po powrocie obiadu. Opcji było chyba kilkadziesiąt. Zmieniały się za każdym razem, kiedy odwiedzałam market. Kurki zamroziłam jak tylko je zobaczyłam i kupiłam. Na wszelki wypadek, bo potem może nie być. A co na śniadanie? A może coś jeszcze specjalnego, powitalnego. Zaczęło się przygotowywanie małej niespodzianki – różnych oryginalnych piw z lokalnych browarów. A od Róży wielka czekolada. Bo czekoladę lubi bardzo. 
Róża nie wiedziała co się kroi. Choć pewnie dziwiło ją to mamusiowe podekscytowanie. Mała była jeszcze,  nawet półtora roku nie miała. Mówiłam jej o tatusiu, którego już nie pamiętała. Pokazywałam filmiki, dwa razy nawet na skypie udało się połączenie złapać. Cóż to dla dziecka? Uśmiechała się do mnie jedynie. Pamiętam jak w soboty siadywałyśmy sobie wieczorkiem razem, ona z butlą mleka, ja przytulając jeszcze Misię i oglądałyśmy Mam Talent. Róża to uwielbiała, tańczyła i śpiewała, a potem biła brawo ze wszystkimi. Takie babskie posiadówy…
Zrobił w końcu niespodziankę. Ale nie mnie, wszystkim innym. Bo z tego napięcia, kazałam mu się dokładnie powiadomić. Powiedzieliśmy więc bliskim, że będzie nieco później. 
Przylecieli jakoś rano. Kilka godzin miał trwać rozładunek. Nie było sensu, żebym czekała nie wiadomo jak długo z małym dzieckiem pod bramą. Zresztą, po co te płacze, tak przy wszystkich? Czekałam więc w oknie. Na kuchence buzowało na czterech palnikach. Od rana. Kurki też. Różę wystroiłam w sukienkę, posprzątałam dom, umalowałam się, ubrałam trochę ładniej, ale na luzie. I stałam w tym oknie. Zadzwonił, że jeszcze trochę to potrwa, więc stałam dalej.
I w końcu zauważyłam w oddali zbliżającą się taksówkę. Atak gorąca i skręt w brzuchu. Chyba w sekundzie chwyciłam dziecko, okryłam je czymś, co akurat było pod ręką, ubrałam jakieś pierwsze lepsze buty, wypuściłam przodem psa i wyleciałam z domu. Dwa piętra w dół, po schodach, z przestraszonym tym całym wariactwem bąblem. Wyciągał akurat plecak z bagażnika. Taki inny, wychudzony, opalony, w jasnym mundurze. Dobiegłam i przytuliłam. I tak staliśmy długo. Róża zaczęła płakać. Taksówkarz stał i wgapiał się w ten obrazek rodem z amerykańskiego filmu.
Wrócił. Już prawie rok temu.

Ta jesień jest inna. Chłodniejsza. Zwyczajniejsza.

Masło kakaowe. Próbowaliście? Dotychczas miałam je jedynie w formie małych pastylek. Tym razem zakochałam się w takich naturalnych kosteczkach. Cudowne. Pachnie czekoladą. Twarde jest bardzo, jak to masło kakaowe, ale to nic. Urywam kawałek, rozgrzewam w dłoniach i powoli masuję ciało. Trochę nakładam na usta i zaraz je oblizuję. Wchłania się od razu, nawilża i odżywia. Kawałeczek wrzucony do kąpieli ułatwi zadanie. Masło się powoli roztopi i pozostawi na skórze delikatny film. Polecam!

Ach i jeszcze ważna sprawa – to na zdjęciach to nie jest pigwa, Nie, nie. Siostra moja kazała przekazać, że jest to owoc pigwowca, a to nie to samo!


PS Moje masełko pochodzi z Blisko Natury

Deszczowe Love czyli wyniki + olejek na małe przeziębienia

Tak pochmurno i przygnębiająco za oknem, że wzięłam się za farbki, żeby ten deszcz nieco odczarować! Nastawiamy się więc na deszczczczowe LOVE i sprawdzamy, kto wygrał dwa ostatnie lili konkursy!!!

Zaczynamy od wrześniowego! Z kremikiem Neobio i Skin Blossom do wygrania! Nawet nie wiecie jak trudny był wybór, bo niektóre wyrażenia były po prostu genialne! Jaki jest Wasz wrzesień? To aromatyczne wieczorne wino, schyłek lata, początek rozjesiennienia, duuużo wrzosów, liści i grzybów, mgliste poranki, skakanie po kałużach, Mazury z nim, babie lato, kasztany, jarzębinowe korale, książka, świece i herbata. Jest nostalgiczny, oniryczno-rudolistny i eteryczny. Te ostatnie to moje ulubione słowa!
Wybrałam jednak odpowiedź, która łączy w sobie wszystko i sprawia, że w głowie pojawia się nagły ciepły pachnący obraz września w kolorach żółto-fioletowych! Szszszszsz…

Katarzyna Muller
szelest, wrzos, szarlotka

Gratuluję i poproszę o dane do wysyłki na lilinatura@lilinatura.pl!

Drugi konkurs zabierał nas na chwilę do Afryki. W kosmetyczną podróż! Pamiętacie? Jak nie, to wpadajcie się ocieplić TUTAJ!

Baobabowe zestawy mini kosmetyków do stóp Martina Gebhardt wylosowały:
for love and wild heart
Barb Sab
Magdalena Fabritius
Anna Czarnecka
Gabriela Krzemińska

Również poproszę o dane do wysyłki na lilinatura@lilinatura.pl!

Deszczowy post, deszczowe love, więc i deszczowy przepis!
Dziecię moje od początku września chodzi do naszego osiedlowego domu kultury do Akademii Malucha. Cztery godzinki dziennie – Róża się bawi, ja mam czas na pracę. Podoba jej się bardzo. Kiedy przychodzi godzina powrotu do domu, wszystkie dzieci lecą do swoim mam czy babć, a Róża mówi mi „papa” i leci dalej do zabawek. Wszyscy zatem dobrze na tym wychodzilibyśmy, gdyby nie fakt, że moje niechorujące zbytnio do tej pory dziecko, chodzi teraz zasmarkane i zakaszlane. Jak sobie z tym radzimy?
Staramy się wzmacniać jej odporność. Od podstaw – wietrzymy dom, często chodzimy na spacery, do „przedszkola” i w domku Mała dostaje do picia wodę z miodem i cytryną, często kupujemy i zajadamy się malinkami. Stacho zrobił swój specjalny cebulowy syropek na miodzie, który po troszeczku codziennie pijemy. Nie obyło się też niestety bez „zwykłego” syropku wykrztuśnego czy ibumka na noc.
W użycie codzienne weszły olejki eteryczne – lawendowy i eukaliptusowy. Najbardziej oczywiście ten pierwszy. Kropelka lawendy na zasmarkany nosek czy gardełko to już standard. Tak samo na wieczór na piżamkę, dla ukojenia. Na nosie jednego z ulubionych do spania misiów lądują dwie kropelki eukaliptusa. Dzięki temu unosi się on delikatnie w łóżeczku. 
Aby udrożnić górne drogi oddechowe stosujemy też bardzo prosty olejek – cztery łyżki oleju bazowego (np. ze słodkich migdałów, słonecznikowego czy z pestek winogron) mieszamy z 6 kropelkami olejku eukaliptusowego i 6 kropelkami olejku lawendowego. Taką mieszaniną masuję na wieczór plecki, klatkę piersiową i gardełko dziecka. Olejki pomagają jej wtedy oddychać, ułatwiają zasypianie i wybijają okropne bakterie.

I na szczęście do naszego „przedszkola” cały czas chodzimy!

Małpa moja 🙂

Facebook