Takie mam ostatnio postanowienie, żeby zdrowiej jeść. Żeby na obiady robić sałaty. Problem tylko w tym, że sałat, jako sałat, nie za bardzo lubię. Muszę więc porządnie kombinować, aby stworzyć coś, co będzie i dobre i różnorodne i zdrowe. Koniecznie też – zapychające. Tak, żeby nie być głodnym po godzinie. Zamieniam więc sałaty na szpinak, roszponkę czy rukolę i… z mojego ostatniego pomysłu jestem szczególnie dumna! Niby nic specjalnie odkrywczego, pewnie już milion razy robiliście podobne kompozycje, ale ja jestem z siebie bardzo zadowolona!
Sałata, którą dzisiaj Wam polecam, jest po prostu – przepyszna! Świeża, kolorowa, pożywna. Kremowo-aksamitna dzięki jogurtowi greckiemu i camembertowi. Delikatnie ostra, ale tą charakterystyczną ostrością pieprzu. Co ważne, bardzo szybka w przygotowaniu! I nie trzeba głowić się z vinegretem, który jeszcze nigdy idealny mi się nie udał…
Spróbujcie – pokochacie! Przepis na końcu!
Tymczasem, w ramach rozważań nad sałatką, zmieniam temat na bardziej literacki. Nie mam ostatnio szczęścia do książek. Co jakąś brałam, czy kupioną, czy pożyczoną, zaraz odkładałam. Nie mogłam przejść nawet do połowy – nie lubię czytać książek, które mnie nie ciekawią, tylko po to, żeby je przeczytać. No, posucha totalna…
Aż w reszcie, nocowałyśmy ostatnio z Różą u rodziców i tak sobie przeglądałam swoje dawne i mamine zbiory i sięgnęłam po Rodziewiczównę. Dawno, jakoś w liceum, ostatnio czytałam. Lubiłam, a i owszem jej książki, ale jakoś odeszły w zapomnienie. O „Czaharach” pozostało mi jedynie wrażenie, dobre wrażenie, jakaś woda, las i łodzie gdzieś na końcu głowy. Wzięłam więc i przepadłam.
Znacie Czahary? Znacie to uczucie, kiedy nie można oderwać się od książki, kiedy zamyka się oczy i widzi się tamten świat? Zauroczyłam się całkowicie, ponownie. Zakochałam w poleskich zalewiskach, moczarach, bagnach i lasach, choć niestety, jeszcze tam nie byłam. Uczestniczyłam w życiu, które pozostało jedynie w skansenach, prostym, choć pełnym przeciwności. Pod zaborem, na poleskim pustkowiu toczy się historia młodej kobiety. Silnej, wytrwałej, nie ulegającej przeciwnościom. Z którą się jest całym sercem, na przekór światu. I z którą, w końcu, odnajduje się szczęście.
Książka nie jest łatwa do czytania. Niby po polsku, ale nie dość, że pisana polszczyzną z początków zeszłego wieku to jeszcze pełna chłopskiej poleskiej gwary. Co jednak ciekawe, po kilku stronach czytania, człowiek już się do tego języka, tak innego, przyzwyczaja. A potem myśli po ichniejszemu i się sam do tych myśli śmieje.
Mocno zaznacza się tu też ta pozytywistyczna idea pracy u podstaw, którą nas zabijano w szkole. Największym honorem jest trwanie przy ziemi, ciężka na niej praca i zachowanie tradycji. Ma to jednak pewien urok, zwłaszcza teraz, kiedy co drugi mieszczuch marzy o domku na wsi. Tak bardzo jak my…
A do tego wszystkiego, w tym pięknym zakątku kraju, pośród ludzi dobrych i prostych, wbrew wszystkiemu, pojawia się miłość… Choć, może nie pojawia… Ona trwa od dawna, ale o tym już musicie sami przeczytać.
Lubicie Rodziewiczówną? To takie moje klimaty. I tak trudno natrafić na coś innego, choć odrobinę podobnego.
Odkąd mąż mój wyjechał, jakiś miesiąc temu, mam ogromną potrzebę przeczytania jakiegoś romansu. Ale nie takiego najprostszego – dobrej książki, dla której zarywa się noce, z choć niewielkim wątkiem miłosnym. Nie musi zaraz toczyć się w na XIX/XX wiecznej wsi, ale musi wciągać i powodować to takie… ciepło w sercu.
Pomóżcie… Polećcie coś takiego! Pliiiis!
Sałata ze szpinakiem, camembertem i grillowaną papryką i cukinią
Składniki
- świeże liście szpinaku baby
- pół cukini
- pół papryki żółtej
- pół papryki czerwonej
- pół sera camembert z pieprzem
- jogurt grecki
- łyżka ziaren słonecznika
- olej z pestek winogron
- świeżo zmielony pieprz, sól, oregano
Cukinię kroimy na plasterki, papryki na paski. Grillujemy je na patelni grillowej na niewielkiej ilości oleju, posypując solą, pieprzem i oregano. Do miękkości. Na talerzu układamy liście szpinaku według uznania. Na to nakładamy grillowane warzywa, camembert pokrojony w małe paski i kilka łyżek jogurtu greckiego. Całość posypujemy słonecznikiem, leciutko solimy i oprószamy świeżo zmielonym pieprzem. Smacznego!
PS Moje Czahary to typowe PRL-owkie wydanie. Co najgorsze, brakuje kilkunastu stron – pewnie nikt nie zauważył, pewnie mieli to gdzieś. Takie czasy. Oj, mocno to irytujące 🙂