Pisałam Wam na Instagramie, że tylko zachwyty uchronią nas przed jesienną melancholią.
Choć może jeszcze witamina D się przyda 🙂
Niemniej jednak moim skromnym własnym zdaniem, to właśnie w zachwytach cały ratunek!
Przywitał nas ostatnio piękny poranek. Taki rześki, słoneczny, tak intensywny. Tyle było w nim świeżej jesiennej energii. I choć zazwyczaj rano zawożę córcię do żłóbka samochodem, tym razem wsadziłam ją w wózek, wzięłam aparat i poszłyśmy na piechotę z psem. Wracając nie mogłam przestać podziwiać tych drobnych promieni słońca, które wędrowały po zasuszonych roślinkach. Tych kryształków porannej rosy, które topniały w oczach. Wystawiałam głowę do słońca, mrużyłam oczy i chłonęłam zapach jesiennej wilgoci. I nawet pokrzywa mi się tak bardzo spodobała! Pokrzywa!
A potem mnie poparzyła 🙂
Ale to nic! Bo dzień zaczął się po prostu cudownie!
A w nocy…
Widzieliście tę naszą listopadową pełnię? Kiedy księżyc wczoraj wschodził, był totalnie złoty! Jak krągła sztabka połyskującego złota przebijająca się przez niebo. Wyglądał na mnie zza pobliskiego lasku i zapraszał do wspólnej wędrówki po nieboskłonie.
Wieczorem całkowicie odsłoniłam okno, bo światło księżyca srebrzyło połowę sypialni. I tak, wsparta łokciami o parapet, wystawiałam twarz tym razem na tę błękitnawo-szarą łunę i życzyłam sobie, aby wydarzyło się coś dobrego. Zasypiałam potem zalana księżycową poświatą, wsłuchując się w naprzemienny miarowy oddech dziecka i psa.
Czy nie są to powody do zachwytów? Czy nie sprawiają, że jesień jest piękniejsza? Czy nie rekompensują tego zmierzchu o 16…?
Zostawiam Wam kilka zachwytów z mojego porannego spaceru i wracam do pracy! Szykuję bowiem coś niecoś na Święta!
To był mój drugi raz w Chorwacji. Tym razem pojechaliśmy w komplecie, całą rodzinką, na spokojne, niezobowiązujące wakacje samochodem. Czyli tak samo jak całkiem sporo z Was!
A że było pięknie, bo udało mi się znaleźć naprawdę cudowne miejsca, pomyślałam sobie, że i Wam tu podrzucę namiary. Gdybym bowiem trafiła na taki pości u zaprzyjaźnionej blogerki przed moimi poszukiwaniami naszych destynacji, byłoby mi samej o wiele łatwiej!
Jeśli więc planujecie odwiedzić Chorwację i przy okazji Węgry jeszcze w tym roku lub planujecie już sobie powoli przyszłoroczne lato, a zależy Wam na sprawdzonych miejscach nie za milion monet, zapiszcie sobie koniecznie ten pościk!
Zdecydowaliśmy się wybrać do Chorwacji na trochę, a wracając zahaczyć jeszcze na dwie noce o Węgry. Aby trasa wydała się mniej męcząca. O węgierskim, totalnie magicznym domku napiszę Wam pod koniec wpisu. Zaczniemy bowiem do samej Chorwacji…
Dlaczego mi się tak podobało?
Trafiliśmy bowiem w dokładnie takie miejsce, jakiego poszukiwałam!
Miasteczko musiało być spokojne i ładne. Nie za duże, nie za małe. Bez całej tej męczącej komercji, ale żeby było gdzie pójść na wieczorny spacer. I takie właśnie jest ŽaborićŽaborićŽaborićŽaborić! Nie ma widocznych śladów historii, a co za tym idzie, natłoku turystów. Są za to piękne wille wzdłuż morza, przy którym można spacerować w obie strony, małe marinki w zatoczkach, całkiem przyzwoite plaże, dobre restauracje i ten szczególny, beztroski, dobry klimat. Niedaleko znajduje się wyjątkowo piękne miasto Szybenik, wpisane na listę UNESCO, inne mniejsze, ale także piękne miasteczka, które można odwiedzić, a z praktycznych rzeczy – niedaleko jest Lidl i centrum handlowe. My codziennie jeździliśmy na nieco dziksze plaże, gdzie można spokojnie powisieć w hamakach wśród sosen. Szczególnie do gustu przypadła nam niedaleka Bilo Beach. Jest tu ścieżka spacerowa z pięknym nabrzeżem, gdzie rozbijaliśmy się z hamakami i wchodziliśmy do wody po skałkach. Ale jest też urocza, malutka plaża, bezpieczna dla dzieci, z równie maleńkim beach barem i jeszcze mniejszą wypożyczalnią SUP-ów. I te właśnie deski to nasze odkrycie! Pływaliśmy nimi na pobliska wysepkę, pogłaskać zamieszkujące ją króliki. Cudowne, cudowne miejsce!
W Žaborić mieszkaliśmy z niewielkim apartamencie Alka (znajdziecie go na Booking.com). Polecam bardzo, bo nie jest drogi, znajduje się dosłownie dwa kroki od morza, na końcu spokojnej uliczki. Ma wszystko, czego potrzeba, dwie sypialnie i zacienione patio z dużym drzewem figowym, z którego to co chwilę spadały na nas figi. Ma też malutkie minusy, jak mała łazienka czy stara lodówka, ale jest naprawdę ładnie urządzony, wygodny, a jego właścicielka Alka jest przemiła. W każdym razie z czystym sumieniem podrzucam namiar – link powyżej.
SzybenikSzybenikWysepka z królikamiNiedaleki średniowieczny mur – piękne miejsce!
Jak już wspominałam, postanowiliśmy wracając zostać na chwilkę na Węgrzech, aby rozbić nieco tę męczącą jazdę. Niestety mieliśmy pogodowego pecha, ale i tak nam się upiekło, bo w prognozach był deszcz nieustający, a w sumie nie było tak źle.
I tu udało mi się odkryć prawdziwą perełkę! Zarezerwowałam bowiem całkowicie wyjątkowy i naprawdę magiczny domek, który niegdyś był piwniczką winną! Znajduje się na wzgórzu, pośród węgierskich winnic, a w oddali widać piękne jezioro Balaton (tylko 15 minut jazdy samochodem). Domek jest odnowiony i pięknie urządzony. Na gorze ma duży pokój z łóżkiem, kanapą i stołem, na dole bardzo ciekawą piwniczaną sypialnię, kuchnię i łazienkę. Minusem jest, że ze względu na specyfikę domku, do obu pieter/poziomów prowadzą osobne wejścia. Podobało mi się tu jednak wszystko, nawet urocze vintage talerze z owocami. Domek ma też taras, na którym można ustawić grilla i rozkoszować się widokiem wzgórz i winnic.
Domek znajdziecie na Airbnb – mieści się obok miasteczka Szentantalfa. W niedalekiej odległości jest perełka Balatonu – Tihany, choć uprzedzam, że tak tam tłoczno i tłumnie, że w sumie zawróciliśmy od razu, oraz kurort Balatonfured. Jeśli wolicie spokojne miejsca, to podjedźcie po prostu do którejś pobliskiej wsi nad jeziorem, każda ma swoją plażę, która jest płatna, ale płaci się grosze, a w środku jest zawsze co zjeść, gdzie usiąść, są toalety, place zabaw i ratownicy.
Ach… na końcu uliczki z domkiem jest winnica, gdzie można udać się na lampkę wina i zakup butelki. Ostrzegam jednak, że nie mówi tam nikt po angielsku i nie można płacić kartą 🙁
Zostawiam więc kilka zdjęć z Węgier i raz jeszcze – polecam z całego serca. I tęsknię…
Oj, nie mogę wciąż jeszcze skupić się na codzienności…
Przybywam dziś do Was z garścią inspiracji w nieco innej formie niż zawsze! Mam bowiem coś dla ducha, dla umysłu, dla dobrego samopoczucia! Mam moje ostatnie polecajki do czytania (no, słuchania), coś wspaniałego do naszego rozwoju i kilka miłych dla ucha rytmów do poruszania nóżką czy bioderkiem.
Ach, zaznaczam, że post nie jest w żadnej mierze sponsorowany – to wszystko z głębi serca i głębokiego przeświadczenia, że warto!
A zaczynamy od… audiobooków!
Nie wiem, czy tylko ja odkryłam je tak niedawno! Nie mogłam się wcześniej przekonać, żeby zacząć, aż tu przy okazji któregoś wyjazdu przyszło mi do głowy, że czemu by nie spróbować. I o jeju – jakie to wygodne! Można robić masę rzeczy i słuchać! (wiem, wiem… ale dla mnie to odkrycie) Nie trzeba zabierać książek na wyjazdy, jest jak zająć dziecko czymś ciekawym, nie zasypia się wieczorem po przeczytaniu ledwie połowy strony książki tradycyjnej. Słucham więc kiedy dziecko zasypia i potrzebuje, żeby przy nim posiedzieć, w komunikacji miejskiej, przy sprzątaniu, a kiedy się nie mogę oderwać – po prostu wszędzie.
A słucham za pomocą aplikacji BookBeat, o której kiedyś nawet tu wspominałam. Jest niezwykle wygodna i intuicyjna, a jeśli się wahacie, to na początek każdy użytkownik ma próbny bezpłatny miesiąc. Naprawdę warto.
I to właśnie tu wysłuchałam ostatnio przepiękną historię, którą chcę Wam polecić – Gdzie śpiewają raki, Delii Owens, które czyta Magdalena Boczarska. U nas zwykło się mawiać gdzie raki zimują, na rozlewiskach Karoliny Północnej najwidoczniej śpiewają. Tam właśnie, w latach 50- i 60-tych toczy się ta poruszająca, szalenie plastyczna historia pełna śpiewu ptaków, pokrzykiwania mew i szumu fal. Tam też właśnie pewna bardzo wrażliwa mała dziewczynka została zupełnie sama. Pośród bagien, mokradeł i dzikiej przyrody. Musiała przetrwać, nauczyć się zarabiać pieniądze, borykać z samotnością i zesłaniem. Tam też odnalazł ją pewien chłopiec, który nauczył ją czytać, w kilka lat później pomógł wydać pierwszą botaniczną książkę. Tam także wydarzyła się tragedia. Zbrodnia, którą przez całą powieść próbujemy odkryć i zrozumieć. Tam w końcu odkrywamy jak bardzo natura i jej prawa są surowe, a jednocześnie tak kojące. Bardzo polecam! / BookBeat
A jeśli już wysłuchacie całej powieści i wygospodarujecie chwilkę czasu na własny rozwój – czy to zawodowy czy ten hobbystyczny, zajrzyjcie koniecznie w zasoby portalu Domestika. Znacie już tę stronę?
Domestika oferuje ogromny wybór kursów online w bardzo, ale to bardzo przystępnych cenach. Nie są to żadne rozbudowane, skomplikowane historie. Są to w zasadzie krótkie kursy, pozwalające zgłębić na przykład konkretną technikę tworzenia, czy sposobu działania, umiejętności, techniki itp. Skończyłam już kilka z tych kursów – z ilustracji, tworzenia kolaży, programu Illustrator czy fotografii produktowej. Dla mnie są niezwykłą inspiracją! I sposobem na wgląd w codzienną pracę i jej tajniki uznanych światowych twórców. Pozwalają szerzej otworzyć oczy, podłapać pewne sztuczki i prześledzić pewien cykl twórczy. Stanowią ogromną, nieocenioną pomoc w mojej codziennej pracy. A kosztują ledwie po kilkadziesiąt złotych (polecam korzystać z licznych promocji).
W Domestice znajdziecie kursy w kategoriach: Illustration, Craft, Marketing & Business, Photography & Video, Design, 3D & Animation, Architecture & Space,s Writing, Web & App Design, Fashion, Calligraphy & Typography, Music & Audio. Kursy są w języku angielskim lub hiszpańskim z angielskimi napisami (z innymi językami nie miałam tu styczności). Wiele, oj wiele jeszcze przede mną! / Domestika
No dobra… Poczytaliśmy już (czy tam wysłuchali), pouczyliśmy się, pora na kilka miłych dla ucha rytmów!
Załączam Wam te, które są ze mną ostatnio codziennie. Pozwalają mi z dobrą energią rozpocząć pracę i działać w równie dobrym nastroju.
Część na pewno znacie, ale może gdzieś tam coś dawno umknęło…
Po prostu posłuchajcie!
Na koniec – czerwcowe czereśnie mówią – czereśniowych snów!
Udało się wyrwać choć na chwilkę. Na trzy dni ledwie. Do słońca, do morza, do Barcelony!
Kiedy mówiłam, że się wybieramy, pytali – czemu w lutym? Czemu nie poczekać, aż będzie cieplej?
Bo w lutym doprawdy czeka się najgorzej!
Bo to właśnie w lutym potrzeba tego słońca, tej wiosny, tej energii. I nawet te trzy dni potrafią tak wspaniale baterie naładować.
Dzidziuś więc pozostał pod troskliwą opieką taty i dziadków, a ja zabrałam starszą córę i siostrę i poleciałyśmy ku przygodzie.
I było wspaniale! Minęło ekspresowo, ale w te trzy dni, mam wrażenie, wydarzyło się więcej niż przez ostatnie nasze zimowe miesiące.
Czerpałyśmy z tych kilku chwil tak bardzo, że wieczorami padałyśmy bez sił. A jakie to było dobre zmęczenie! Twarze i włosy pełne wiatru i promieni słońca. Najedzone pysznym jedzonkiem, wyleżane na ciepłym piasku, wsłuchane w szum fal. Wyjeżdżone na rowerach, kolejką linową i metrem. Przechodzone kilometry, nakupowane pamiątki, lody i świeże, soczyste owoce.
Czy było ciepło? O wiele cieplej niż u nas! Jednego dnia nawet dwadzieścia stopni. Może kąpać się jeszcze nie dało, ale plażować a i owszem!
Czy warto pojechać w lutym choć na chwilkę do Barcelony? TAK!
Wrzucam kilka zdjęć, wszystkie robione telefonem. Wpatruję się w nie i uśmiecham w duchu.
Kochani, być może zauważyliście mały zastój tutaj w Lili. Nie może mi się ten nowy dziwny rok odpowiednio rozpędzić. Myśli krążą innymi torami niż zawsze. Zamiast poszukiwać inspiracji, tworzyć nowe lili-cuda, pokazywać Wam to, co piękne i warte polecenia, mam w głowie raczej zimę – dosłowną i metaforyczną. I do słońca mnie ciągnie. Choć na chwilę. A najlepiej – na zawsze.
Na szczęście moje małe światełka rozświetlają mi codzienność, która biegnie swoim tempem. Lilcia ma już 9 miesięcy i powili zaczynam myśleć o tym, co będzie po tej mojej macierzyńskiej przerwie. Choć ciężko to nazwać faktyczną przerwą, bo kiedy tylko młoda śpi lub cieszy się bliskością dziadków, ja pracuję. Pracuję dla moich stałych klientów i mam jeszcze jeden nowy, bardzo ciekawy projekt. Robię zdjęcia, dużo zdjęć. Robię grafiki – na nowe produkty i na potrzeby social mediów. Staram się też douczać, bo bez tego nie ma szans utrzymać się na rynku. Ale na to już ledwie starcza mi sił, energii i tego o co najtrudniej – czasu.
Myślami jestem wciąż przy wiośnie. Jak tylko wyjdzie słońce, łapiemy jego promienie i wystawiamy do niego twarze. Jeśli tylko zawieje cieplejszy wiatr, dajemy mu poszarpać nasze włosy. Częściej jednak otulamy się ciepłem naszego mieszkania niczym bezpieczną kołderką. I za to kocham to miejsce.
Wiosna w końcu przyjdzie. Oby przyniosła ze sobą spokój, nadzieję i radość.
Tymczasem spieszę Wam pokazać kilka dosłownie rzeczy, nad którymi pracowałam w ostatnim czasie.
To na początku i końcu tego wpisu to moja kolejna ilustracja z Misią. W pełni oddaje nostalgiczny nastrój tej zimy. 🙂
Poniżej – nowości dla marek, z którymi współpracuję.
Nowa seria o!figa – Ukochanie, a w niej peeling i masełko. Całość przyoblekłam w taki kobiecy magiczny kolaż.
Drodzy, przesyłam Wam nieco złotego ciepła i słońca, które jeszcze niedawno gościło na naszym niebie. Wiem, że wraz z listopadową szarością pojawiają się smutki i zniechęcenie, wiem to dobrze. Mam więc nadzieję, że gdy tylko tutaj zajrzycie, zrobi się Wam cieplej na sercu. A wraz z Waszymi radościami i u mnie ona się pięknie rozwinie i powróci ten pełen chęci i zapału letni nastrój.
Tymczasem i ja walczę z szarością. Z brakiem słońca. I dnia w ogóle. Ledwie bobas zaśnie i rozpocznie swoją drzemkę, ledwie się z niej wybudzi, już się robi ciemno, zimno i ponuro i w zasadzie jakiekolwiek dłuższe spacery już odpadają.
Staram się podchodzić do tej listopadowej aury w sposób…. romantyczny. Postrzegać ją jako sentymentalne, melancholijne i budzące wręcz pewien wewnętrzny niepokój oblicze natury rodem z Wichrowych Wzgórz. Wpatrywać się w sunące chmury, wystawiać twarz do chłodnego północnego wiatru i marzyć o tym, że wystarczy zamknąć oczy i wraz nim polecieć gdzieś na południe, badać ile to jeszcze pozostało liści na okolicznych drzewach, sycić się nową paletą barw – przygaszonych brązów drzew, ciemnych fioletów wyschniętych winogron, wybijającej się czerwieni jagód na pobliskich krzaczkach i tej ferii brązowych szarości na naszej łące. Albo stanąć i nie móc oderwać oczu od samotnej małej brzozy z ostatkiem żółtych liści, pośród masy uschniętych nawłoci. Jak by nie patrzeć – jest to zwyczajnie piękne.
Energii dodają mi kolorowe, mocno aromatyczne eksperymenty w kuchni. Nowa fioletowa pościel, w którą tak cudownie się zawinąć i schować przed światem. Ulubione kokosowe jeżyki jedzone w tajemnicy. Gorące kakao zrobione przez starszą córcię, która robi je naprawdę przepyszne. A już chyba najbardziej to te chwile, tuż po przebudzeniu, kiedy patrzą na mnie wielkie uśmiechnięte oczy mojej młodszej córci (już ma pół roku!) i zachęcają do przytulasków i gilgotek. I to jest właśnie to, co mnie trzyma w pionie w ten nieprzyjemny, zimny czas.
Mogłabym też troszkę ponarzekać… Naszej suni, Misi, zerwało się więzadło w kolanie i musi mieć kosztowną operację. Kolejna fala pandemii znowu odbija się na mnie bardzo boleśnie, bo odwołano mi warsztaty w tym i kolejnym miesiącu, a to jest doprawdy spory cios. Szczepcie się więc, bardzo proszę. Bobas dopiero co wyszedł z nieprzyjemnej i groźnej dla niemowląt infekcji, przez którą nie załapaliśmy się na program bezpłatnych szczepień, na który bardzo liczyłam.
I na te smutki także bardzo, bardzo, bardzo staram się patrzeć pozytywnie. Misia dostanie jakąś tytanową czy stalową łapę (no, nie całą, tylko fragment kolana), na której ponoć będzie hulać bez obaw już do końca swych ziemskich dni. Ja mam więcej czasu dla bobaska i łatwiej ogarniać mi inne rzeczy. A Lilcia w końcu tę infekcję przeszła bardzo gładko, obyło się bez szpitali, jest więc silną małą dziewczynką.
A na dodatek – takie pisanie jest chyba samo w sobie formą terapii listopadowej! Bardzo polecam!
No…. przy okazji chciałabym polecić Wam dwie rzeczy, które tego polecenia są doprawdy godne!
Jakiś czas temu dostałam przedpremierowo książki Dagmary Chmurzyńskiej-Rutkowskiej, znanej jako Mama Pediatra – „Jak zadbać o zdrowie swojego dziecka. Radzi Mama Pediatra”, wyd. Muza.
Chętnie zgodziłam się na współpracę, bo zaczęłam odczuwać brak solidnej wiedzy zebranej w jednym konkretnym miejscu. Od czasu gdy Róża była niemowlaczkiem minęło już 10 lat, sporo więc istotnych rzeczy gdzieś mi tam z głowy zdążyło ulecieć.
To, co mnie ujęło w tej książce, a w zasadzie nawet zaskoczyło, to to, że czyta się ją tak niesamowicie lekko i szybko. Jest napisana bardzo prostym i zrozumiałym językiem. Autorka wręcz łopatologicznie tłumaczy czasem trudne zagadnienia, dzięki czemu i mi w głowie poukładały się rzeczy, które do tej pory stanowiły pewien chaos. Istotny wpływ ma tu też zapewne sposób podania poszczególnych zagadnień – przejrzystość tematów i ich poukładanie sprawiają, że nie trzeba od razu czytać wszystkiego i cierpieć potem na ból głowy z powodu natłoku faktów. Treści przeglądasz, zatrzymujesz się na tych, które cię akurat interesują, a o kolejnych zapisujesz sobie w głowie, żeby sięgnąć w razie potrzeby.
Książka jest więc bardzo czytelnym poradnikiem, który możesz mieć zawsze pod ręką i wracać do niego wraz z rozwojem dziecka lub w trudniejszych sytuacjach.
Mi osobiście bardzo spodobał się na przykład sposób wyjaśnienia różnic pomiędzy pierwszymi obowiązkowymi szczepionkami. Zdecydowaliśmy się wprawdzie na jedną, ale w zasadzie na chybił trafił. Dopiero teraz mam takie źródło, które pozwala podjąć świadomą decyzję, bo dokładnie wyjaśnia czym różnią się szczepionki płatne od tych refundowanych.
W książce jest tez jeden niezwykle istotny rozdział – Pierwsza pomoc w pigułce. Jest to naprawdę niewiele stron z szalenie istotna wiedzą, która powinien mieć każdy rodzić. Ten rozdział należy przeczytać koniecznie, na spokojnie, przeanalizować i mieć już na zawsze w głowie.
Polecam też rozdział, który opisuje kiedy leczyć w domu, a kiedy udać się do lekarza. Są to zagadnienia bardzo problematyczne, zwłaszcza dla młodych rodziców. Mamy więc podane najczęstsze dolegliwości wieku dziecięcego, takie jak gorączka, biegunka, kaszel itp. oraz najważniejsze informacje dotyczące tego, jakie mogą być przyczyny i jak reagować na objawy. Jestem pewna, ze tych kilka stron rozwieje bardzo dużo wątpliwości i pomoże podjąć decyzję o konieczności wizyty lekarskiej.
Nieco mniej dokładnie zgłębiłam rozdziały dotyczące ciąży, porodu i noworodków, bo to już za nami. Mogę jednak z czystym sumieniem polecić je każdej przyszłej mamie, zawierają bowiem całą masę niezwykle praktycznych informacji, które pomogą Wam przejść przez ten niesamowity okres.
Choć sama nie jestem zwolennikiem wgłębiania się w różnej maści poradniki dotyczące wychowywania maluszków, tę akurat książkę powinni przeczytać i mieć pod ręką wszyscy młodzi rodzice. O ileż wtedy będą spokojniejsi!
To masełko pokazywałam Wam już w Lili kilkukrotnie, przy okazji zdjęć produktowych, które wykonywałam dla marki Rosa. Panna Poranna. Nigdy jednak nie opisałam Wam go dokładniej… I jest to doprawdy niedopatrzenie, bo…
Bo jest to Masło różane z miodem wręcz genialne!
Zacznę jednak od małego przypomnienia – masełko jest mi szczególnie miłe, bo stworzyłam mu taką pszczelo-różaną oprawę graficzną!
Ale do rzeczy… Pachnie kusząco słodko, jak połączenie róży i miodu właśnie. Jest mięciutkie i łatwo się rozsmarowuje. A najważniejsze – przynosi natychmiastowe ukojenie! Taką ulgę dla przesuszonej jesienią skóry. Usta stają się od razu mięciutkie. Polecam na noc pod oczy – wspaniale odżywia. Polecam na zmarznięte buzie dzieci i mężów biegających wieczorami po lasach. Polecam na przesuszoną skórę łokci i pięt. Polecam na spracowane dłonie – kiedy już skończycie wieczorne ogarnianie świata, umyjcie je dokładnie, potem nasmarujcie hojnie masłem i odpocznijcie chwilę.
Masełko dostępne jest w dwóch pojemnościach. Mały słoiczek 15 ml z poprawiającym nastrój napisem „Jesteś piękna!” trzymam zawsze w torebce. Przydaje się wtedy doraźnie – do ust czy a buzię dziecka. A to większe – 60 ml – jest do codziennego stosowania. Jest niezwykle uniwersalne, nadaje się praktycznie dla wszystkich no i…. uzależnia 🙂
Mój jesienny umilacz, który przywodzi na myśl pełnię lata!