KategorieŻycie

Zmiany i ważne info o warsztatach

Tak to jest, najwyraźniej, że kiedy już myślisz sobie, że w końcu po tym całym szaleństwie, po pandemii, po niepewności wojny, po czasach trudnych… że wtedy właśnie w końcu przyjdzie spokój i stabilizacja… świat najwyraźniej ma plany zgoła inne. I postanawia dowalić jeszcze pełnym swym arsenałem. A co…


I tak dopadła mnie choroba. Ciężka i trudna. O której jeszcze nie mam w sobie przestrzeni, aby pisać. W związku z tym jednak musiałam podjąć decyzję trudną, ale jedyną możliwą…

I tutaj owo ważne info o moich warsztatach kosmetyków naturalnych i słodyczy kosmetycznych, o których więcej informacji zawsze mogliście znaleźć na stronie www.LiliGarden.pl – otóż do odwołania zmuszona jestem z nich zrezygnować.

Niestety nie potrafię powiedzieć na jak długo i czy w ogóle jeszcze do nich powrócę. Nauczyłam się już, że nie ma co planować. Na ten moment musiałam więc z ogromną przykrością podziękować za współpracę moim klientom, odwołać te już zaplanowane, nie przyjmuję już zapisów i rezerwacji terminów. Nie wiem jeszcze, co zrobić ze stroną – czy ją zostawić, aby jednak przyciągała uwagę i żyła swoim życiem, czy na jakiś czas wyłączyć. Muszę to porządnie przemyśleć.


Może nie zdajecie sobie sprawy, ale te warsztaty były bardzo ważną częścią mojego życia. Głównym filarem mojej małej jednoosobowej działalności. Głównym źródłem mojego dochodu. Choć nie jedynym na szczęście. Ale były też wspaniałą odskocznią, cudowną okazją do poznawania niesamowitych ludzi i nowych miejsc. Dawały mi ogrom satysfakcji i jeszcze więcej motywacji do działania. Lubiłam je, byłam w tym dobra. Lubiłam też nawet ten warsztatowy rozgardiasz i chaos, przygotowania i zakupy, wyjazdy w trasę, emocje związane z tym, aby dotrzeć i przygotować wszystko na czas. A potem zawsze działa się magia. I zawsze było tyle, tyle, tyle dobrej energii…

A jej to troszkę mi teraz brakuje…

Zmiany są jednak nieuniknione… Więc…


Więc nie ma wyjścia – teraz będę się skupiać na pozostałych formach mojej działalności! Teraz będę tworzyć! Co oznacza skupienie się na grafice, na fotografii produktowej, na ilustracji, ale też tu – na blogu!

Mam trochę pomysłów i pomimo wszystkich przeciwności, wciąż się co chwilę czymś zachwycam. Wciąż zatem będę się tymi zachwytami dzielić! W tworzeniu odnajduję też spokój. Jeśli tylko odpowiednio wkręcam się w pracę – po prostu odlatuję. Nie ma mnie. Wchodzę w inny świat.

Będą więc nowe treści, ale będzie też więcej rzeczy dla Was! Takich do pobrania! Zauważyłam bowiem mocno intensywne ruchy w odległych czeluściach mojej Lili – szukacie materiałów do ściągnięcia, zwłaszcza afirmacji. Się zrobi!

Mam też troszkę innych pomysłów, ale może na razie nie będę zapeszać. Nie da się ukryć, że jestem słabsza i więcej czasu muszę przeznaczać na odpoczynek. Muszę zadbać o siebie i o moje dziewczynki.

Mam jednak nadzieję, że wciąż będziecie tu zaglądać, a i potrzymacie czasem za mnie kciuki.

Bo walczę z całych sił! :*


PS Ten różowy balsami do ust bardzo polecałam Wam w social mediach i faktycznie stał się jedną z moich największych przyjemności ostatnimi czasy! Cudowne masełko shea o zapachu bajecznej róży z Institut Karite. Dorwane na lotnisku. Uwielbiam, po prostu uwielbiam!

Sycylia na 3 dni w lutym czyli pociągiem wokół Katanii

Wyrwaliśmy się na małą włóczęgę. We dwoje tylko, bez dzieci. Na chwilę jeno, na trzy noce raptem. A jakie to było dobre dla głowy! Mam teraz mocno stresujący czas i trzeba przyznać, że ten mały wypad na Sycylię naprawdę dobrze mi zrobił. Już samo jego planowanie było niezwykle relaksujące. I wciągało, i pomagało oderwać myśli. A prawie do ostatniej chwili nie byliśmy pewni czy pojedziemy…

Ale pojechaliśmy! I było tak super, że może i Was zainspiruję do podobnej wyprawy. Bo to niby tylko trzy noce… a ja nazwałam je turnusem rehabilitacyjnym dla skołatanych nerwów. Wakacjami dla głowy, nie dla ciała (bo nachodziliśmy się za wsze czasy). I nawet to pisanie teraz, to obrabianie i wybieranie zdjęć przynosi sporą dawkę ukojenia. Zwłaszcza, że za oknami nadal zima…

Ale do rzeczy!

Kiedy planowałam ten nasz mały turnus, posiłkowałam się oczywiście internetem i blogami wszelakimi, opisującymi południową Sycylię. Pomogły mi bardzo! Wiem też, że i Wam pomagały moje relacje z podobnych wypadów do Wenecji czy Barcelony. Tak i teraz zaproponuję Wam program takiego 3-dniowego wyjazdu, który obmyśliłam na podstawie wyczytanych informacji i porad osób, które już tam były. Powiem nieskromnie, że stworzyłam program naprawdę fajny na taki czas – można sporo zobaczyć, ale też spokojnie się powłóczyć i pokosztować sycylijskich smaków.

Dojazd i transport – pociągi na Sycylii

Bilety na lot Ryanair do Katanii kupiłam jakieś dwa miesiące temu. Kosztowały nas po 340 zł na osobę w dwie strony. Oczywiście można taniej – trzeba polować na promocje!

Mieliśmy dwie opcje podróżowania po Sycylii – wynajętym samochodem lub pociągiem. Zdecydowaliśmy się na tę drugą. I powiem Wam, że bardzo się cieszę z tego wyboru. Patrząc na to, jak jeżdżą tamtejsi kierowcy, jak wąskie i strome potrafią być uliczki, jak mało miejsc do parkowania i jak ciasne one są, to mam wrażenie, że darowaliśmy sobie masę stresu. Praktycznie każdy mijany samochód był nieźle porysowany, parkingi potrafią też sporo kosztować. Być może zjechalibyśmy samochodem inne ciekawe miejsca, ale naprawdę się cieszę, że wybraliśmy pociągi. Tym bardziej, że działają świetnie, są prawie puste (przynajmniej o tej porze roku – przełom lutego i marca), pokonują trasy w takim samym czasie, jak samochód. No i koszt wyszedł mniejszy niż gdybyśmy pożyczali auto.

Jeszcze przed wyjazdem, wieczór wcześniej, kupiłam bilety online na stronie Trenitalia – były to bilety w jednej z promocji – 3-dniowe za 29 euro na osobę (jest też taka na 5 dni po 49 euro). Jest to naprawdę dobra cena i wychodzi sporo mniej, niż przy kupowaniu każdego biletu z osobna. Cena dotyczy dorosłej osoby, dla dzieci są tańsze. Więcej o tej promocji TUTAJ (wcale nie łatwo ją znaleźć, jak się o niej nie wie). Aby kupić bilet ITALIA IN TOUR ADULTO 3 GIORNI – na stronie głównej Trenitalia możecie sobie zmienić język na angielski, następnie zamiast wpisywać skąd dokąd jedziecie, kliknijcie poniżej w „Other/Best Price” i w „Advanced search”. Następnie wybierzcie zakładkę „Offers and regional services” i tam gdzie jest „Type” z listy wybierzcie ten właśnie bilet. Zaznaczacie ile osób jedzie i od kiedy mają być ważne. Bilety działają od konkretnego dnia na trzy dni. Musimy wpisać dane osób podróżujących, bo teoretycznie należy pokazywać konduktorowi i bilet i dokument tożsamości. Bilet obowiązuje na pociągi regionalne – dokładne info w powyższym linku (jest po włosku, jeśli nie czytacie w tym języku, wrzućcie sobie w translator, bo nie widziałam tu angielskiej strony). Opisuję to tak dokładnie, bo sama nie znalazłam wcześniej takich konkretnych informacji i się troszkę nakombinowałam.

Na stronie Trenitalia możecie też sprawdzić sobie godziny odjazdów pociągów.

Pogoda, co zabrać i ceny

Odwiedziliśmy Sycylię na przełomie lutego i marca. Tuz przed naszym przylotem, odnotowano tam aż 25 stopni. Niestety akurat nadciągnął front chyba na większą część Europy. U nas spadł śnieg, na Sycylii temperatury spadły do kilkunastu stopni. Prognozy straszyły, że będzie tak cały wyjazd, że będzie pochmurnie i deszczowo… I nie było! Tam chyba nie ma co ufać prognozom, bo one potrafią się zmienić w przeciągu kilku godzin o 180 stopni. Pierwszy dzień, owszem, coś pokropiło i niebo było usłane chmurami. W nocy jednak przyszła wielka burza, nad ranem jeszcze coś tam pokropiło i faktycznie było chłodniej, ale potem już wiosna wybujała, słońce wyszło i zrobiło się bardzo przyjemnie. Większość czasu chodziliśmy w krótkich rękawkach lub w bluzach.

Zdecydowaliśmy się kupić bilety tylko z bagażem podręcznym. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i znowuż – uważam, że był to świetny wybór. Daje to bowiem ogromną swobodę podróżowania. Nic za sobą nie wleczemy, nic nie targamy, nic nas nie spowalnia. Można spokojnie wchodzić te 530 metrów pod górę!


Przy okazji muszę tu pochwalić moich dwóch całkiem nowych przyjaciół podróżnych! Zobaczcie na zdjęciu powyżej. Pierwszy to soft shell Femi Stories – i szalenie praktyczny i śliczny. Sprawdził się idealnie. Wieczorami i o poranku osłaniał od wiatru i tego pierwszego deszczu, a kiedy się robiło cieplej, po prostu wiązałam go w pasie. Drugi mój nowy przyjaciel to torbo-plecak Dzieńdobry. Jestem typem preferującym torby, kiedy się jednak dużo chodzi, to praktyczniejszy jest plecak. A tu mamy jedno i drugie! I jeszcze rozmiar dobry do samolotu, wszystko wchodzi i deszcz się tego nie ima. Cudo! I to nie jest wpis sponsorowany, żeby nie było.

Co do cen – to ile wydacie zależy oczywiście tylko od Was. Mogę jednak powiedzieć, że ceny są umiarkowane jak na wakacyjną destynację. Sporo zależy od lokalizacji. I choćby – za dwie kawy w samym centrum Taorminy, w kawiarni z ładnym widokiem, zapłaciliśmy 10 euro, a w małej, lokalnej knajpce, którą okupowali lokalsi w miasteczku Giardini Naxos, za dwie identyczne kawy, dwa wielkie rogale z kremem, ciastko pistacjowe i jeszcze 2-litrową wodę, daliśmy 9 euro. Pyszne makarony kosztują średnio 10-17 euro. Za noclegi płaciliśmy od 230 do 300 zł – rezerwowałam na Booking.com.

Program na 3 dni

Tak więc wymyśliłam to w skrócie tak: dzień pierwszy – Taormina, nocleg w Castelmola, dzień drugi – Syrakuzy, dzień trzeci – Katania.

NOCLEGI

  1. Castelmola – małe B&B w uroczej, zawieszonej wysoko na skałach miejscowości – przytulny pokoik z zapierającym dech w piersiach widokiem na morze, dachy Taorminy, góry i Etnę (nam się akurat chowała za chmurami), pyszne śniadanie z tym samym widokiem w restauracji właścicieli – LINK
  2. Syrakuzy – B&B w samym centrum zabytkowej wysepki Ortigia, wszędzie blisko, pokoje śliczne, my mieliśmy tarasik na wewnętrzny dziedziniec, ciekawostką był osobny prysznic i osobna reszta część łazienki, śniadanie w formie vouchera do położonej na dole knajpki, a tam pyszny croissant z szynką i rukolą, świeżo wyciskany sok z pomarańczy i kawa – jedzone na placyku – super – LINK
  3. Katania – nastrojowy pokój z łazienką i widokiem na Etnę – był częścią pięknie odnowionego mieszkania w starej kamienicy, bardzo klimatyczne miejsce, ale uwaga – tylko ten jeden pokój ma prywatną łazienkę. Tu nie mieliśmy śniadania – jechaliśmy rano na samolot, ale jest możliwość zrobienia sobie kawy i herbaty – LINK

A tak wyglądało to dokładniej!

Lądujemy o 9 rano w Katanii. Udajemy się na lotniskowy dworzec Catania Fontannarosa (trzeba podjechać autobusem za 1 euro, autobusy stoję po lewej stronie od wyjścia z terminala – pytajcie u kierowców, które dokładnie tam jadą, my zapytaliśmy pierwszego i już jechał). O 10:04 mieliśmy pociąg do Taorminy-Giardini. Giardini Naxos to miejscowość wypoczynkowa położona nad morzem tuż jakby pod Taorminą. Sama Taormina leży na klifie – na skałach powyżej. Najpierw poszliśmy sobie na spacer nacieszyć się morzem i wypić kawę. Pogoda była sztormowa, ale było po prostu – pięknie!


Do Taorminy można podjechać autobusem spod dworca za, zdaje się, 2 euro. My jednak zdecydowaliśmy się wyjść na górę na piechotę. I to nie tylko do Taorminy, a jeszcze wyżej – do naszego miejsca noclegu, do Castelmola. Nie jest to opcja dla wszystkich, bo trzeba pokonać pod górę, dosyć stromo, 530 metrów. Ale warto! O jej, jakże warto! Do Taorminy prowadzi ścieżka, znajdziecie ją w googlach. Już tam jest pięknie. Potem przerwa na samą Taorminę, na pobłądzenie w uliczkach, na dobry obiad i dalej pod górę. I tam to dopiero jest bajka! Ta ścieżka nazywa się drogą Saracenów – Via dei Saraceni. Wyczytałam o niej na TYM blogu i od razu wiedziałam, że to właśnie tam trzeba pójść. Na tym podlinkowanym blogu dowiedziałam się też o miejscowości Castelmola i też od razu wiedziałam, że tam chcę spędzić noc. Jest to bowiem iście magiczna mieścina. Maleńka, zawieszona na skałach, z widokiem na morze, góry (na Etnę też, ale była za chmurami) i na dachy Taorminy. Ma niezwykły bajkowy klimat. Zwłaszcza teraz, po sezonie, kiedy jest mało turystów, trochę miejscowych, kiedy wieczorem pijesz piwko i zajadasz tosty w ostatniej czynnej knajpce na głównym placyku i wyglądasz przez okno na zapierający dech w piersiach widok. Nocą widać nawet światła Kalabrii! Takie to nierzeczywiste. A potem widzisz ten sam widok z balkonu swojego pokoju i z nim się również budzisz. I nie możesz się nadziwić, jakie to wszystko piękne i nierealne. I to śniadanie przygotowywane tylko dla nas, bo byliśmy tu jedynymi gośćmi. Sok wyciśnięty z czerwonych pomarańczy, omlet, tiramisu, pyszna kawa. Znowu z tym widokiem. Byłam zachwycona!


Po nocnej burzy, z rana trochę pokropiło, ale kiedy schodziliśmy ta samą ścieżką, wyszło słońce i sprawiło, że było jeszcze piękniej. Stoki pokrywały opuncje i wiosenne kwiaty, drzewa migdałowe były także pełne kwiecia, po wzgórzach wędrowały cienie, słychać było odległe stado owiec. I ten lazur morza!

Oczywiście do Castelmola można także wyjechać autobusem z Taorminy, nie trzeba wchodzić. Sama, kiedy zobaczyłam gdzie to mamy wyjść, poszłam sprawdzić te autobusy… Ale na szczęście zmieniłam zdanie i poszłam. I pomimo późniejszych zakwasów w nogach po wchodzeniu i schodzeniu, byłam naprawdę przeszczęśliwa.


Sama Taormina także zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Troszkę się jej bałam, bo czytałam, że tam mocno komercyjnie i są tacy, co się zawiedli. Może w letnim upale, wśród tłumów turystów to gorzej wygląda. Teraz było uroczo, klimatycznie i spokojnie. I naprawdę pięknie. Najbardziej do serca przypadł mi park. Chyba nie dużo osób tu trafia, bo było prawie pusto. A to błąd! Bo wygląda on jak śródziemnomorski ogród jakiegoś pałacu. Są tu niezwykłe budowle, eksponaty wszelakie, jak w muzeum, jest plac zabaw dla dzieci i siłownia dla dorosłych. I jest alejka z widokiem na morze, przy której spędziłam cudowną godzinkę.


Z Taorminy zeszliśmy na dół, na pociąg do Syrakuz (rozkłady znajdziecie na stronie Trenitalia). I to już zupełnie inna bajka. I nieco prawdziwsze oblicze wyspy – zaczynają się śmieci! W Syrakuzach najpiękniejsza jest wysepka Ortigia ze starym miastem i to tam się zatrzymaliśmy. Ma swój niewątpliwy urok. Można błądzić po wąskich uliczkach z knajpkami i sklepikami i co chwilę lądować nad morzem. Można pójść na zachód słońca i napić się migdałowego winka. Można zajadać się pistacjami pod wszelkimi postaciami – w makaronie jako pesto, lodami pistacjowymi, canolli z pistacjami i ricottą, arancini tj. smażonymi kulkami ryżowymi z pistacjami i boczkiem (pycha!), pizzą z pistacjami. Tutaj, w Syrakuzach, ale w tej nowszej ich części, udało mi się też w końcu spróbować makaron cacio e pepe – z serem i pieprzem. Tak prosty, a tak pyszny! No i nie mogę nie napisać słowa o pomarańczach! Sprzedają je tu na straganach i są to najsłodsze pomarańcze świata!


Nazajutrz popołudniu pojechaliśmy znowuż pociągiem do Katanii. Czytałam, że jest pełna śmieci. I faktycznie tak jest. Nie wywołała jednak negatywnych odczuć. To miasto niewątpliwie ma coś w sobie. Te monumentalne budynki, kościoły i teatry – wszystkie one wyglądają jakby ktoś lub coś obdarł je z ich świetności i pozostawił w tych odcieniach brązu i szarości. Pomimo tego dumnie czuwają nad tętniącym życiem miastem. A na środku głównego placu stoi… słoń 🙂 Zjadłam tutaj przepyszny makaron alla norma – znowuż nic skomplikowanego, ot pomidory, bakłażan i ser… a jakie to dobre! A rano obudził nas widok na skrzącą się w blasku wschodzącego słońca Etnę! I już trzeba było udać się na lotnisko i wrócić do codzienności.

Sycylia ma różne oblicza. Nam udało się je jeno liznąć. Ale ten smak jest niezapomniany, tak intensywny i ciepły. No a poza tym, uwielbiam to uczucie, kiedy padasz po całym dniu, wysmagana wiatrem od morza, słońcem i emocjami, kiedy doświadczasz tak dużo w tak krótkim czasie, kiedy chłoniesz każdą sekundę, każdy widok, nawet ten, którego nie chcesz fotografować, każdy smak, zapach… Chyba wiecie, o co mi chodzi 🙂

Warsztaty w Lublinie i kwiatowe serniczki do kąpieli

Kiedy kilka dni temu zabrałam się za pisanie tego posta, dopadła mnie niemoc. Taka okrutna. Musiałam się położyć, niedługo potem ogarnęło mnie zimno ogromne i gorączka. Organizm stwierdził, że ma dość i musi przystopować. Ok, rozumiem. Stwierdziłam, że napiszę to sobie na spokojnie w weekend. Wtedy znowuż przyszła klęska zimowa, cywilizacja ugięła się pod naporem śniegu i na długo, długo odcięło nas od prądu.

Tak to bywa, ale nic straconego! Rozpoczynamy nowy tydzień z nowa energia pomimo tego, że powietrze za oknami jakby przytłaczało swą wilgotną ciężkością. Śnieg leży na ziemi, ale drugie tyle przesiąknęło przestrzeń, nie ma widoczności, trudno oddychać, świat stał się biały i ciasny.


Dobra, nie dajemy się!

Wracam więc, żeby opowiedzieć Wam co mniej więcej działo się tak intensywnego, że zdecydowanie trzeba było po tym odpocząć. Chodzi głównie o warsztaty! Bo jak mam ich sporo w krótkim czasie, to naprawdę potrafi to zmęczyć.

Na początek jednak coś, co ostatnio zrobiło mi dzień! Posłuchajcie i koniecznie obejrzyjcie teledysk!

Cały tydzień stanie się jakby lepszy!


Wracając do warsztatów… Zacytuję Wam tu kilka słów, które niedawno wrzucałam w social media:

Wydaje się, że jedne warsztaty to 2-3 godziny pracy – nic bardziej mylnego. Cały proces koncepcyjny, dopracowania oferty do potrzeb, ustalania szczegółów z klientem, fakturowania i czekania na płatności, organizacji noclegu i asysty to już sporo czasu. Potem siadam i cały program rozkładam na składniki, akcesoria itp. Następnie szukam w internetach tego, co muszę kupić. Mam oczywiście sprawdzone miejsca, ale ten proces zakupowy to jeden z bardziej czasochłonnych etapów. Zwłaszcza, że wiąże się zawsze z małym remanentem – sprawdzam co już mam, co muszę dokupić, a co zakupić w całości od początku.

Kolejnych kilka dni to odbieranie przesyłek, segregowanie i zakupy stacjonarne, a dzień przed warsztatami to prawie w całości pakowanie i organizowanie. I wtedy w domu panuje jeden wielki chaos!

I ruszamy w trasę! Raz bliższą, raz dalszą. Czasem zajmuje cały dzień, czasami tylko pół godziny. Jedziemy tam, gdzie trzeba. Ważne, aby dotrzeć na czas.

Wtedy się zaczyna – targanie tych wszystkich, tak pieczołowicie zapakowanych utensyliów, wypakowywanie ich, układanie na stole.

Same warsztaty to już doprawdy czysta przyjemność ☺️

Zwłaszcza, że po nich to trzeba jeszcze posprzątać, zapakować samochód i ruszyć w trasę powrotną.

Wtedy następuje totalne energetyczne wypompowanie, jest jednak przepełnione satysfakcją i taką jakby… dumą z dobrze wykonanej pracy ☺️


Więcej o moich warsztatach znajdziecie na stronie LiliGarden.pl – zapraszam!



Ostatnio miałam przyjemność spędzić cały weekend w Lublinie, gdzie poprowadziłam aż 4 warsztaty na Uniwersytecie Przyrodniczym w ramach projektu ”Żywność, żywienie i zdrowie – tradycja wsparta nauką”. Były to doprawdy wyjątkowe wydarzenia, bo pełne ciepła i uśmiechów. Uczestniczkami były panie z kół gospodyń wiejskich, co zawsze gwarantuje dobre nastroje. Każda z pań wykonała aż sześć swoich kosmetyków, wyobraźcie więc sobie ile musiałam dowieść najróżniejszych rzeczy na miejsce. Wszystko na szczęście poszło zgodnie z planem, panie wychodziły ogromnie zadowolone, odwiedziła nas także telewizja i można mnie było zobaczyć i Panoramie lubelskiej i w Teleekspresie.

Po powrocie do domu, miałam zaledwie jeden dzień na przepakowanie i ogarnięcie spraw bieżących, bo we wtorek bladym świtem ruszyłam w trasę na Jurę. Tym razem z moją straszą córcią, która bardzo lubi mi pomagać, a ja się cieszę, że się angażuje i naprawdę dużo uczy przy takich okazjach. A tym bardziej, że czekały nas warsztaty dla dzieci w jej wieku. Odbywały się urzędzie gminy, w świetlicy środowiskowej. Do teraz jestem pod jej wrażeniem – pięknie urządzona z masą atrakcji dla dzieciaków i ciekawym programem na ferie.

Dzieci czarowały i pracowały bardzo ładnie, odkrywały zupełnie nowy dla nich świat. Na koniec jedna z dziewczynek powiedziała, że spełniłam jej marzenia! Piękne to, prawda?

Wracając przez jurajskie lasy, przesycone wciąż zielonością, iglakami, mchem i krzewami borówek, kiedy to mocne słoneczne światło przebijało się przez gałęzie, miałam wrażenie, że przejeżdżamy przez jakąś mityczną krainę lata. Było cieplutko i jasno. I to był ostatni taki dzień.

Z kolejnym przyszło załamanie pogody i mojego zdrowia. A może po prostu coś złapałam w tych wojażach? Ważne, że już po wszystkim!



To powyżej to są małe dzieła jednej z uczestniczek warsztatów w Lublinie. Chciałabym tu jednak zwrócić Waszą uwagę na to małe pudełeczko, bo to w takich lądowały serniczki-babeczki do kąpieli mojego pomysłu. Pojawiały się tu na blogu już kilkukrotnie, ale jeszcze nie w tak cudownej kwiatowej oprawie!

Zobaczcie bowiem tutaj, jakie cuda wyczarowała inna uczestniczka:


Zostawię Wam tu więc ponownie przepis na te urocze cudeńka do kąpieli wypełnione pielęgnującym mlekiem, odżywczymi masełkami i pięknym zapachem!

Kolorowe serniczki-babeczki do kąpieli

Składniki:

  • 6 łyżek mleka w proszku
  • 2-3 łyżki roztopionego masła shea rafinowanego
  • 2-3 łyżki roztopionego masła kakaowego
  • opcjonalnie ok. 2 łyżki ulubionego oleju
  • 20 kropelek olejku zapachowego
  • zioła, kwiaty, posypki cukrowe – serniczki nz zdjęciu zostały udekorowane płatkami róż, kocanką, ślazem i lawendą

W kąpieli wodnej roztapiamy masła. Do miseczki przesypujemy mleko w proszku, dolewamy masła i olejek zapachowy. Mieszamy intensywnie, aż do powstania jednolitej masy, bez grudek. Jeśli będzie za sucha, można dodać odrobinę ulubionego oleju. Masę przelewamy po równo do papilotek, dekorujemy ziołami i posypkami i odstawiamy do stwardnienia. Serniczek wrzucamy do kąpieli, pod wpływem ciepła wody roztopi się i uwolni piękny zapach.

W obawie przed jesienną melancholią

Pisałam Wam na Instagramie, że tylko zachwyty uchronią nas przed jesienną melancholią.

Choć może jeszcze witamina D się przyda 🙂

Niemniej jednak moim skromnym własnym zdaniem, to właśnie w zachwytach cały ratunek!

Przywitał nas ostatnio piękny poranek. Taki rześki, słoneczny, tak intensywny. Tyle było w nim świeżej jesiennej energii. I choć zazwyczaj rano zawożę córcię do żłóbka samochodem, tym razem wsadziłam ją w wózek, wzięłam aparat i poszłyśmy na piechotę z psem. Wracając nie mogłam przestać podziwiać tych drobnych promieni słońca, które wędrowały po zasuszonych roślinkach. Tych kryształków porannej rosy, które topniały w oczach. Wystawiałam głowę do słońca, mrużyłam oczy i chłonęłam zapach jesiennej wilgoci. I nawet pokrzywa mi się tak bardzo spodobała! Pokrzywa!

A potem mnie poparzyła 🙂

Ale to nic! Bo dzień zaczął się po prostu cudownie!

A w nocy…

Widzieliście tę naszą listopadową pełnię? Kiedy księżyc wczoraj wschodził, był totalnie złoty! Jak krągła sztabka połyskującego złota przebijająca się przez niebo. Wyglądał na mnie zza pobliskiego lasku i zapraszał do wspólnej wędrówki po nieboskłonie.

Wieczorem całkowicie odsłoniłam okno, bo światło księżyca srebrzyło połowę sypialni. I tak, wsparta łokciami o parapet, wystawiałam twarz tym razem na tę błękitnawo-szarą łunę i życzyłam sobie, aby wydarzyło się coś dobrego. Zasypiałam potem zalana księżycową poświatą, wsłuchując się w naprzemienny miarowy oddech dziecka i psa.

Czy nie są to powody do zachwytów? Czy nie sprawiają, że jesień jest piękniejsza? Czy nie rekompensują tego zmierzchu o 16…?

Zostawiam Wam kilka zachwytów z mojego porannego spaceru i wracam do pracy! Szykuję bowiem coś niecoś na Święta!

Gdzie do Chorwacji, gdzie na Węgry

To był mój drugi raz w Chorwacji. Tym razem pojechaliśmy w komplecie, całą rodzinką, na spokojne, niezobowiązujące wakacje samochodem. Czyli tak samo jak całkiem sporo z Was!

A że było pięknie, bo udało mi się znaleźć naprawdę cudowne miejsca, pomyślałam sobie, że i Wam tu podrzucę namiary. Gdybym bowiem trafiła na taki pości u zaprzyjaźnionej blogerki przed moimi poszukiwaniami naszych destynacji, byłoby mi samej o wiele łatwiej!

Jeśli więc planujecie odwiedzić Chorwację i przy okazji Węgry jeszcze w tym roku lub planujecie już sobie powoli przyszłoroczne lato, a zależy Wam na sprawdzonych miejscach nie za milion monet, zapiszcie sobie koniecznie ten pościk!


Zdecydowaliśmy się wybrać do Chorwacji na trochę, a wracając zahaczyć jeszcze na dwie noce o Węgry. Aby trasa wydała się mniej męcząca. O węgierskim, totalnie magicznym domku napiszę Wam pod koniec wpisu. Zaczniemy bowiem do samej Chorwacji…

Dlaczego mi się tak podobało?

Bilo Beach

Trafiliśmy bowiem w dokładnie takie miejsce, jakiego poszukiwałam!

Miasteczko musiało być spokojne i ładne. Nie za duże, nie za małe. Bez całej tej męczącej komercji, ale żeby było gdzie pójść na wieczorny spacer. I takie właśnie jest ŽaborićŽaborićŽaborićŽaborić! Nie ma widocznych śladów historii, a co za tym idzie, natłoku turystów. Są za to piękne wille wzdłuż morza, przy którym można spacerować w obie strony, małe marinki w zatoczkach, całkiem przyzwoite plaże, dobre restauracje i ten szczególny, beztroski, dobry klimat. Niedaleko znajduje się wyjątkowo piękne miasto Szybenik, wpisane na listę UNESCO, inne mniejsze, ale także piękne miasteczka, które można odwiedzić, a z praktycznych rzeczy – niedaleko jest Lidl i centrum handlowe. My codziennie jeździliśmy na nieco dziksze plaże, gdzie można spokojnie powisieć w hamakach wśród sosen. Szczególnie do gustu przypadła nam niedaleka Bilo Beach. Jest tu ścieżka spacerowa z pięknym nabrzeżem, gdzie rozbijaliśmy się z hamakami i wchodziliśmy do wody po skałkach. Ale jest też urocza, malutka plaża, bezpieczna dla dzieci, z równie maleńkim beach barem i jeszcze mniejszą wypożyczalnią SUP-ów. I te właśnie deski to nasze odkrycie! Pływaliśmy nimi na pobliska wysepkę, pogłaskać zamieszkujące ją króliki. Cudowne, cudowne miejsce!


W Žaborić mieszkaliśmy z niewielkim apartamencie Alka (znajdziecie go na Booking.com). Polecam bardzo, bo nie jest drogi, znajduje się dosłownie dwa kroki od morza, na końcu spokojnej uliczki. Ma wszystko, czego potrzeba, dwie sypialnie i zacienione patio z dużym drzewem figowym, z którego to co chwilę spadały na nas figi. Ma też malutkie minusy, jak mała łazienka czy stara lodówka, ale jest naprawdę ładnie urządzony, wygodny, a jego właścicielka Alka jest przemiła. W każdym razie z czystym sumieniem podrzucam namiar – link powyżej.

Szybenik
Szybenik
Wysepka z królikami
Niedaleki średniowieczny mur – piękne miejsce!


Jak już wspominałam, postanowiliśmy wracając zostać na chwilkę na Węgrzech, aby rozbić nieco tę męczącą jazdę. Niestety mieliśmy pogodowego pecha, ale i tak nam się upiekło, bo w prognozach był deszcz nieustający, a w sumie nie było tak źle.

I tu udało mi się odkryć prawdziwą perełkę! Zarezerwowałam bowiem całkowicie wyjątkowy i naprawdę magiczny domek, który niegdyś był piwniczką winną! Znajduje się na wzgórzu, pośród węgierskich winnic, a w oddali widać piękne jezioro Balaton (tylko 15 minut jazdy samochodem). Domek jest odnowiony i pięknie urządzony. Na gorze ma duży pokój z łóżkiem, kanapą i stołem, na dole bardzo ciekawą piwniczaną sypialnię, kuchnię i łazienkę. Minusem jest, że ze względu na specyfikę domku, do obu pieter/poziomów prowadzą osobne wejścia. Podobało mi się tu jednak wszystko, nawet urocze vintage talerze z owocami. Domek ma też taras, na którym można ustawić grilla i rozkoszować się widokiem wzgórz i winnic.

Domek znajdziecie na Airbnb – mieści się obok miasteczka Szentantalfa. W niedalekiej odległości jest perełka Balatonu – Tihany, choć uprzedzam, że tak tam tłoczno i tłumnie, że w sumie zawróciliśmy od razu, oraz kurort Balatonfured. Jeśli wolicie spokojne miejsca, to podjedźcie po prostu do którejś pobliskiej wsi nad jeziorem, każda ma swoją plażę, która jest płatna, ale płaci się grosze, a w środku jest zawsze co zjeść, gdzie usiąść, są toalety, place zabaw i ratownicy.

Ach… na końcu uliczki z domkiem jest winnica, gdzie można udać się na lampkę wina i zakup butelki. Ostrzegam jednak, że nie mówi tam nikt po angielsku i nie można płacić kartą 🙁

Zostawiam więc kilka zdjęć z Węgier i raz jeszcze – polecam z całego serca. I tęsknię…

Oj, nie mogę wciąż jeszcze skupić się na codzienności…

Słucham, czytam, uczę się

Przybywam dziś do Was z garścią inspiracji w nieco innej formie niż zawsze! Mam bowiem coś dla ducha, dla umysłu, dla dobrego samopoczucia! Mam moje ostatnie polecajki do czytania (no, słuchania), coś wspaniałego do naszego rozwoju i kilka miłych dla ucha rytmów do poruszania nóżką czy bioderkiem.

Ach, zaznaczam, że post nie jest w żadnej mierze sponsorowany – to wszystko z głębi serca i głębokiego przeświadczenia, że warto!

A zaczynamy od… audiobooków!


Nie wiem, czy tylko ja odkryłam je tak niedawno! Nie mogłam się wcześniej przekonać, żeby zacząć, aż tu przy okazji któregoś wyjazdu przyszło mi do głowy, że czemu by nie spróbować. I o jeju – jakie to wygodne! Można robić masę rzeczy i słuchać! (wiem, wiem… ale dla mnie to odkrycie) Nie trzeba zabierać książek na wyjazdy, jest jak zająć dziecko czymś ciekawym, nie zasypia się wieczorem po przeczytaniu ledwie połowy strony książki tradycyjnej. Słucham więc kiedy dziecko zasypia i potrzebuje, żeby przy nim posiedzieć, w komunikacji miejskiej, przy sprzątaniu, a kiedy się nie mogę oderwać – po prostu wszędzie.

A słucham za pomocą aplikacji BookBeat, o której kiedyś nawet tu wspominałam. Jest niezwykle wygodna i intuicyjna, a jeśli się wahacie, to na początek każdy użytkownik ma próbny bezpłatny miesiąc. Naprawdę warto.

I to właśnie tu wysłuchałam ostatnio przepiękną historię, którą chcę Wam polecić – Gdzie śpiewają raki, Delii Owens, które czyta Magdalena Boczarska. U nas zwykło się mawiać gdzie raki zimują, na rozlewiskach Karoliny Północnej najwidoczniej śpiewają. Tam właśnie, w latach 50- i 60-tych toczy się ta poruszająca, szalenie plastyczna historia pełna śpiewu ptaków, pokrzykiwania mew i szumu fal. Tam też właśnie pewna bardzo wrażliwa mała dziewczynka została zupełnie sama. Pośród bagien, mokradeł i dzikiej przyrody. Musiała przetrwać, nauczyć się zarabiać pieniądze, borykać z samotnością i zesłaniem. Tam też odnalazł ją pewien chłopiec, który nauczył ją czytać, w kilka lat później pomógł wydać pierwszą botaniczną książkę. Tam także wydarzyła się tragedia. Zbrodnia, którą przez całą powieść próbujemy odkryć i zrozumieć. Tam w końcu odkrywamy jak bardzo natura i jej prawa są surowe, a jednocześnie tak kojące. Bardzo polecam! / BookBeat


A jeśli już wysłuchacie całej powieści i wygospodarujecie chwilkę czasu na własny rozwój – czy to zawodowy czy ten hobbystyczny, zajrzyjcie koniecznie w zasoby portalu Domestika. Znacie już tę stronę?

Domestika oferuje ogromny wybór kursów online w bardzo, ale to bardzo przystępnych cenach. Nie są to żadne rozbudowane, skomplikowane historie. Są to w zasadzie krótkie kursy, pozwalające zgłębić na przykład konkretną technikę tworzenia, czy sposobu działania, umiejętności, techniki itp. Skończyłam już kilka z tych kursów – z ilustracji, tworzenia kolaży, programu Illustrator czy fotografii produktowej. Dla mnie są niezwykłą inspiracją! I sposobem na wgląd w codzienną pracę i jej tajniki uznanych światowych twórców. Pozwalają szerzej otworzyć oczy, podłapać pewne sztuczki i prześledzić pewien cykl twórczy. Stanowią ogromną, nieocenioną pomoc w mojej codziennej pracy. A kosztują ledwie po kilkadziesiąt złotych (polecam korzystać z licznych promocji).

W Domestice znajdziecie kursy w kategoriach: Illustration, Craft, Marketing & Business, Photography & Video, Design, 3D & Animation, Architecture & Space,s Writing, Web & App Design, Fashion, Calligraphy & Typography, Music & Audio. Kursy są w języku angielskim lub hiszpańskim z angielskimi napisami (z innymi językami nie miałam tu styczności). Wiele, oj wiele jeszcze przede mną! / Domestika


No dobra… Poczytaliśmy już (czy tam wysłuchali), pouczyliśmy się, pora na kilka miłych dla ucha rytmów!

Załączam Wam te, które są ze mną ostatnio codziennie. Pozwalają mi z dobrą energią rozpocząć pracę i działać w równie dobrym nastroju.

Część na pewno znacie, ale może gdzieś tam coś dawno umknęło…

Po prostu posłuchajcie!



Na koniec – czerwcowe czereśnie mówią – czereśniowych snów!

Facebook