Dawno nie było wpisu o życiu drobnego przedsiębiorcy, zacznę więc od przypomnienia tych poprzednich. Zapraszam na nie TUTAJ. Zawsze mam nadzieję, że się Wam przydadzą, bo, co jak co, ale coraz więcej osób ma własną działalność, pracuje zdalnie czy dorywczo. Łączmy się więc!
Tymczasem, dzisiejszy wpis, mocno inspirowany ostatnimi czasy, dotyczy freelancera w chorobie.
Bo musicie wiedzieć, że chory freelancer to ma naprawdę przerąbane.
Freelancer nie ma czegoś takiego jak L4. To znaczy, może sobie sam na nie pójść, może na chwilę odpuścić, ale no niestety – nikt mu za to nie zapłaci.
I choć freelancing ma masę zalet, to jest jedna z jego największych wad.
I mnie to czasem dopada. Pół biedy, kiedy akurat jest i tak gorszy sezon i odpocząć po prostu się da. Gorzej, kiedy terminy gonią, są potwierdzone i zaplanowane, a rachunki czekają na zapłacenie.
Co więc wtedy robić? Odpuszczać i pozwolić organizmowi się zregenerować, czy mobilizować wszystkie siły i dotrzymać zobowiązań?
Jest to jedno z trudniejszych pytań w tego typu pracy. Rozsądek i bliscy nakazują odpocząć, bo nie jesteśmy maszynami. Szczęśliwi ci, którzy mają tu oparcie w najbliższej osobie. I to nie tylko psychiczne, nie tylko w takim codziennym wyręczaniu czy pielęgnowaniu, ale i to, jakże tu istotne – finansowe. Bo doprawdy nie da się ukryć, że idealną sytuacją dla freelancera jest świadomość, że jest ta druga osoba, która zapewnia bezpieczeństwo materialne w tak niestabilnej pracy, jak na przykład moja.
No dobrze, ale wciąż pozostają zobowiązania. Czekają klienci, na których stratę nie mogę sobie pozwolić. Bo odbije się to na całej mojej działalności i to na długo.
Co robić kiedy freelancer jest chory?
Ja zazwyczaj robię tak, że dzielę swoje obowiązki na dwie części – na te, których za nic nie mogę odpuścić i te, z których mogę zrezygnować lub odsunąć je w czasie.
Mam to szczęście, ze część moich klientów jest bardzo wyrozumiała. Są to wspaniali ludzie, którzy rozumieją, że sytuacje losowe się po prostu zdarzają. Tym właśnie dobrym ludziom mogę wprost napisać, że dopadła mnie rwa i postaram się wszystko zrobić w najszybszym możliwym terminie, niemniej jednak opóźnienia będą. Postawienie sprawy jasno działa tutaj najlepiej.
Cześć rzeczy odpuszczam na trochę całkowicie lub w dużej części. Zazwyczaj jest to moja działalność blogowa i w social mediach (pomijając sytuacje, kiedy to umawiam się z kimś na konkretne publikacje w konkretnym dniu). I choć wiem, że mogę sobie tu pozwolić na przerwę, równie mocno tkwi mi w świadomości fakt, że może to się wiązać z trudnymi do przywrócenia stratami, np. w ilości odwiedzin, z mniejszym zainteresowaniem kanałami, ze znacznie gorszymi statystykami itp. Być może przez to przepadają mi jakieś wyjątkowo ciekawe okazje na nowe współprace lub nowi klienci. Ale cóż… To jest właśnie to ryzyko, które sama zdecydowałam się kiedyś podjąć.
Są i w końcu te zobowiązania, z których zrezygnować nie mogę. No, nie mogę i kropka. To znaczy, gdyby sytuacja była bardzo ciężka, to i tak nie byłoby wyjścia. To jasne. Jeśli jednak potrafię zmobilizować się na tyle, aby zrealizować coś, do czego się zobowiązałam, na należytym poziomie (to bardzo ważne!), robię co w mojej mocy, aby to zrobić. Biorę więc środki przeciwbólowe i jadę na ważne warsztaty, ale po nich pozwalam sobie na znacznie dłuższy odpoczynek. Pracuję, kiedy mi na to organizm pozwala, czasem na spokojnie, późno w nocy. Ale działam, na ile daję radę.
Nie są to łatwe decyzje. Wiążą się z długą nauką zachowywania odpowiedniej równowagi. Tego szczególnego balansu, który pomaga jednocześnie pracować, robiąc to, co się lubi, ale z drugiej strony zachować zdrowie, dobre samopoczucie i zwyczajnie – nie zwariować w tej nieustającej gonitwie.
Ja wciąż się tego uczę, choć pracuję na własny rachunek już wiele lat.
A jak Wy sobie radzicie w chorobie? Pozwalacie sobie na pełen odpoczynek czy pomimo wszystko – dalej pracujecie?
(PS dobra wiadomość jest taka, że wiosna przyszła!)