Blue Monday

Mój własny, osobisty blue monday nie zaskoczył mnie dzisiaj. Żadne przekonywania w radio czyi telewizji, że to teraz mamy najbardziej depresyjny dzień w roku mnie nie ruszają. Mój blue monday postanowił napaść mnie bowiem okrutnie w zeszły poniedziałek. I stwierdzam z całą pewnością, że był to jeden z najgorszych poniedziałków w moim życiu.

Byłam po całym tygodniu bardzo nieprzyjemnej choroby. Ewidentnie jeszcze mi nie przeszło, byłam słaba i ciągle kaszlałam. Wstałam jednak rano z wizją nadrabiania poświątecznych zaległości i planowania nowego roku. Wstałam, choć było to bardzo trudne. By to poranek, jak i z resztą cały dzień, tak szary, że bardziej szary to już być nie mógł. Szarość oblepiała, wchodziła przez nasze stare, nieszczelne okna, dostawała się do głowy i już wyjść z niej nie chciała. Wilgoć i chłód przeszywały od samego spojrzenia na owy szary obraz smutnego blokowiska.

Jaka to jest możliwe, że wszystko potrafi być szare?

Odprawiłam dziecko do przedszkola, psa na spacer. Męża już od kilku tygodni nie ma i jeszcze długo nie będzie. Pomyślałam więc, że uprzyjemnię sobie ten dzień, wstępując do Buczka (stanowczo najlepsze piekarnie, nie wiem czy są poza Krakowem?) i kupując sobie nieco moich ulubionych ciasteczek grylażowych. Kiedy ekspedientka sięgała po nie gdzieś na zaplecze zamiast wybrać z lady, pomyślałam nawet, że przynajmniej będą świeże. Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy otwierając torebkę w domu, uświadomiłam sobie, że dostałam zupełnie inne ciastka… I to takie, za którymi nie przepadam…

Ta to tak… dzień się zaczął… bez ciastek grylażowych…

I trwał ten dzień tak smętnie. I nic nie byłam w stanie konstruktywnego zrobić. I zaczął mnie ten nowy rok przerażać. I dopadła bezsilność i brak sensu. A do tego jeszcze wirusy na stronie i trochę nieprzyjemnych spraw do pozałatwiania. Z tego wszystkiego, jedyne co potrafiłam zrobić to… napisałam CV. Nie wiem sama czy było to silne postanowienie zmian czy akt desperacji. Nie wiem czy szarość postanowiła urządzić w mojej głowie bunt i przewartościować całą moją dotychczasową pracę. CV w każdym razie powstało. I nawet się w jedno miejsce wysłało.

I trzeba już było pójść po dziecko, co oznacza koniec smętów i smutów, bo dziecko wymaga dobrej energii i uśmiechów.

 

 

Powolutku, bardzo powolutku ta dobra energia zaczęła do mnie wracać.

Pojawiły się maile z zapytaniami o współpracę i warsztaty. Wróciły pomysły do głowy. Powróciła chęć, a o chęć tu chyba jest najtrudniej. Bo to naprawdę trzeba chcieć, żeby coś się działo. Dopiero wtedy się dzieje.

Choć powrót z tego okropnego poniedziałku do stanu jako takiej normalności trwał tydzień, to w końcu wyszło słońce! W końcu nastał weekend, uznałam, że już chorować więcej nie mogę. Spotkałam się z przyjaciółmi, wyszłam na powietrze, świeże powietrze, o co wcale nie jest łatwo. Zauważyłam też, ze kolory wróciły na swoje miejsce.

Dzisiejszy więc blue monday wcale nie jest niebieski. Nie jest straszny i depresyjny. Dzisiaj rano zamknęłam oczy i wystawiłam twarz do słońca. I wszystko wróciło na swoje miejsce. I nawet mam więcej sił, żeby stawić czoło tym atakującym ostatnio Lili wirusom i innym nieprzyjemnościom.

Jeśli jednak kogoś Was faktycznie dzisiaj dopadł ten niebieski, przygnębiający nastrój, wierzcie mi – i tak minie. Powiedzcie sobie oj tam oj tam i trochę dziś odpuśćcie!

Wszystko, co dobre, w końcu wróci!

 

(A jutro pojawią się w Lili kąpielowe bałwanki! Na poprawę humoru!)

 

Facebook