Biegnę. Szelest pierwszych liści odchodzących w niepamięć. Półmrok. Wyostrzam wzrok. Łapię coraz silniejsze podmuchy ciepłego wiatru. W powietrzu czuć asfalt, zasypiające kwiaty i to specyficzne podniecenie, kiedy zbiera się na burzę. I nie chcę tu być, więc biegnę szybciej. Do utraty tchu. Na chwilę.
W głowie wyświetlają mi się obrazy. Nie wiedzieć czemu, zapach przywołuje na myśl odległe wrześniowe noce. I oto siedzę na niewielkim pomoście wchodzącym w zatokę tuż u podnóża Wezuwiusza. Wracam wąską uliczką irlandzkiego nadmorskiego miasteczka o nazwie, której do tej pory nie umiem wymówić. Leżę pod jabłonką w angielskim sadzie, przeobrażonym w pole namiotowe. I tam też wtedy nie chciałam być. Choć perspektywy może lepsze, chciałam wrócić. Boże, jak ja wtedy chciałam wracać! Za każdym razem.
I już nieco lepiej. Oddycham ciężko i szybko. Noc nastała, a przede mną jeszcze kilka godzin spędzonych przed komputerem.
Wyłączam się na chwilę. Króciutką. Wracam za kilka dni, jak się nieco odrobię. Z nowymi pomysłami, które już w głowie siedzą!
See you soon!