Refleksja ta napadła mnie niedawno i od tamtej pory siedzi sobie w mojej głowie, pulsuje, rozkwita i potrzebuje chyba się ujawnić dosyć ekspresyjnie. I z impetem, bo na blogu. Zadałam jakiś czas temu pytanie Mężowi czy lubi swoje życie. Tak jakoś samo się zadało. I zanim jeszcze zdążył odpowiedzieć, w tej krótkiej chwili, w której zastanawiał się nad odpowiedzią, mi samej przemknęła myśl – czy ja lubię swoje życie? Dla zainteresowanych powiem, że Stach w końcu stwierdził, że lubi, ale ja i tak zaczęłam swoje rozmyślania w tym temacie.
Bo spójrzmy tak obiektywnie… Nie mogę narzekać. Wszyscy zdrowi. Córa cudowna jakiś cudem wyszła. Mąż, rodzina, przyjaciele. W lodówce coś zawsze jest. Pies wariuje na mój widok. Więc chyba lubię swoje życie? Ale z drugiej strony… majętni nie jesteśmy. Jesteśmy wręcz bezmajętni. Wynajmujemy mieszkanie w wielkiej płycie, której nie cierpię. Na miesięczny budżet trzeba uważać. Nie wiemy czy nas stać na drugie dziecko. Czy lubiłabym swoje życie bardziej, gdybym miała wymarzony domek i ogród? Chyba tak. Czy lubiłabym swoje życie bardziej, gdybym była ładniejsza, szczuplejsza, mądrzejsza? Gdybym odnosiła sukcesy zawodowe, była bardziej doceniana? Czy lubiłabym je bardziej?
Może i lubiłabym je bardziej. Kto wie? A może wtedy zupełnie rozsypałoby się to, co mam teraz? Może Mąż mój wcale by mnie tak nie pokochał, gdybym była piękniejsza i szczuplejsza? Może nie miałabym tyle czasu dla Róży, gdybym była rozchwytywana zawodowo? A przecież uwielbiam spędzać z nią każdą chwilę.
No i kropka. I w sumie nie wiem. Bo mam wrażenie, że zawsze będziemy oczekiwać czegoś innego. Czegoś więcej. Co bynajmniej nie jest złe. Jest wręcz motorem naszych działań, stymuluje do rozwoju i wzmaga chęci do realizowania się. Marzenia są konieczne do życia. Są celem, którego osiągnięcie ma nam zagwarantować szczęście. Wydaje mi się jednak, że często nie zauważamy, że droga do osiągnięcia szczęścia, również czyni szczęśliwym. Że w trakcie naszej wędrówki do chociażby wzbogacenia się i na przykład wybudowania sobie własnego domu, przeżywamy bodaj najwspanialsze chwile naszego życia.
Wszystkie powyższe refleksje doprowadziły mnie do kilku wniosków. Po pierwsze – lubię swoje życie! Bo mam naprawdę dużo. Poza tym, nawet jeśli pojawiają się takie przebłyski, że go wcale nie lubię, kiedy jest gorzej, kiedy się kłócimy, mam rozwiązanie. Jest to kilka sposobów, na dostrzeżenie faktu, że właściwie to życie się lubi. Bezwiednie praktykuję je od dawna. Bo trzeba po prostu…
…zamknąć na chwilę oczy, wyciszyć się i przenieść się myślami do najwspanialszych momentów. Starać się przypomnieć, co się wtedy czuło, jakie zapachy unosiły się w powietrzu. Poczuć znowu ten wiatr we włosach, poczucie swobody i beztroski, słońce na twarzy. Ja w takich chwilach przenoszę się na Mazury, gdzie spędziłam kiedyś mnóstwo czasu. Czasem przypominam sobie chwile zaraz po porodzie, kiedy dano mi takiego małego, sinego, oblepionego czymś obrzydliwym wypłosza, który okazał się być najwspanialszą córeczką świata.
Lubienie życia jako takiego trzeba by też zacząć od celebrowania małych rzeczy, małych przyjemności, zapomnianych zwyczajów. Uwielbiacie poranną kawę? Spróbujcie wstać wcześniej lub znaleźć dłuższą chwilę, żeby się nią nacieszyć. Dużo radości sprawia Wam wieczorna kąpiel przy świecach, ulubione ciasto, spotkanie z przyjaciółką – róbcie to częściej! I zatrzymajcie się na chwilę w tych momentach, żeby sobie uświadomić, że jest po prostu zwyczajnie fajnie.
Co poniedziałek leci na jedynce mój ulubiony ostatnimi czasy serial Downotwn Abbey. Już dawno o nim słyszałam, ale zaczęłam oglądać wraz z jego emisją w tvp. Jest dokładnie moją bajką. Do tego stopnia, że jak kończy się odcinek to mam wręcz ochotę płakać, że znowu tydzień czekania. I chociaż wiem, że spokojnie mogłabym znaleźć dalsze odcinki w internecie, to jednak cierpliwie czekam. A czemu? Bo uwielbiam te poniedziałkowe wieczory, kiedy dziecko śpi, Staszek ogląda swoją „Grę o Tron”, a ja nalewam sobie wina, przygotowuję coś do chrupania i zatapiam się w ten angielski świat. Po prostu uwielbiam. I dlatego czekam. Żeby ten mój cotygodniowy rytuał nie skończył się za szybko…
Wczoraj umówiłam się z koleżanką w Rynku. Po południu. W sumie to już nie pamiętam, kiedy byłam ostatnio w centrum miasta sama. W porze, kiedy jeszcze pootwierane są sklepy i jest jasno. Napiłyśmy się kawy, pochodziłyśmy po sklepach. Kiedy mnie już opuściła, weszłam do Empiku i wciągnęło mnie tam chyba na ponad godzinę. Takie spokojnie przeglądanie książek, różnych różności, materiałów do rękodzieła. Bez żadnego, totalnie żadnego pośpiechu. Idąc na tramwaj przeszłam się jeszcze całą ulicą Grodzką, która kiedyś była moją codziennością, bo przez dwa pierwsze lata studiów mieliśmy siedzibę właśnie tutaj. Codziennie wpadaliśmy ze znajomymi do tego Kefirka, tutaj na piwo, tam się siedziało i czekało… Wróciłam do domu jakby odświeżona. Z nową inną energią. I uśmiechałam się do tamtych wspomnień.
I Wam też polecam takie spokojne spacery z samym sobą, niespieszne, w miejsca, które Was tworzą lub którymi kiedyś żyliście. Żeby powspominać. Żeby uśmiechnąć się do sobie tylko znanych sytuacji. Bo dlatego właśnie lubi się życie!
Koleżanka wczoraj powiedziała mi, że ja jej służę za pozytywną terapię. Jeszcze nikt nie zrobił mi tyle przyjemności jednym stwierdzeniem!
I chociaż rozpisałam się już okrutnie, chciałabym zacytować Wam fragment książki, którą wczoraj wyszperałam w Empiku za 4,99zł. Zapowiada się wprawdzie na romansidło, ale po kilku stronach muszę stwierdzić, że bardzo wciągające. I może nie w temacie lubienia życia, choć pośrednio też, ale o kwiatach jadanych i ich prawdziwej magii. Ot, tak na zakończenie i na dobry dzień:
„[…] wszyscy miejscowi wiedzieli, że dania przyrządzone z kwiatów rosnących wokół jabłonki w ogrodzie Waverleyów wywierają na ludzi niezwykły wpływ. Biszkopty z bzową galaretką, ciasteczka z lawendowego naparu oraz krakersy z nasturcjowym majonezem, które kółko pań zamawiało raz w miesiącu na swoje zebrania, pomagały zachować treść owych spotkań w tajemnicy. Smażone pączki mlecza z ryżem posypanym płatkami nagietka, faszerowane kwiaty dyni i zupa z dzikiej róży sprawiały, że twój partner dostrzegał jedynie urodę życia domowego, a nie jego minusy. Tost posmarowany masłem lofantowym, cukierki z anżeliką i babeczki z fiołkami w cukrze dodawały dzieciom rozumu. Wino z wiciokrzewu, podane czwartego czerwca, dawało zdolność widzenia w ciemnościach. Orzechowy aromat sosu z cebul hiacynta sprzyjał rozmarzeniu i skłaniał do rozmyślań o przeszłości, a sałatki z cykorii i mięty dawały poczucie, że wydarzy się coś dobrego, niezależnie od tego, czy była to prawda.”
Magiczny ogród, Sarah Addison Allen