Biolaven do twarzy

Jak i kiedy ten czas ucieka? Choć właściwie przecieka przez palce… Nie wiem… Wiem natomiast, że trochę się ostatnio dzieje. Święta, powrót męża, wiosna (w końcu!), nowe dostawy w Lili in the Garden, nowe projekty i najważniejsze – w końcu zamierzamy wyskoczyć na upragnione wakacje! No i oczywiście nie mogę przestać o nich myśleć, a to jeszcze dwa tygodnie… Niecałe…
Tymczasem zakończył się pierwszy etap Plebiscytu Wiosennego na najlepsze kosmetyki naturalne! Zasypaliście mnie ogromem propozycji! Przyznam, że nieco mnie wręcz przeraziło wybieranie spośród nich tych najlepszych 🙂 Ale dam radę! Wkrótce, mam nadzieję, ruszy właściwe głosowanie! Zaglądajcie więc do Lili co jakiś czas, bo zaplanowałam bardzo przyjemne nagrody za oddanie głosów!!
Ale do rzeczy! Czy ktoś potrzebuje chwili relaksu? Mam na niego sposób! Dzisiaj w roli głównej Organic Surge organiczny relaksujący płyn do kąpieli Pikantna Lilia!
Uwielbiam jabłka. Szczególnie, rzecz jasna, te nasze, pyszne, sierpniowe i wczesnojesienne. Być może dlatego tak spodobały mi się jabłkowe kosmetyki Phenomé? A może to ich działanie? Dzisiaj mam dla Was mały pomysł na domowe SPA – wieczorny zabieg rozjaśniający z wykorzystaniem nowej linii marki!
Ale zacznijmy od początku. Najpierw urzeka zapach. Cudownie jabłkowy! Świetny! Linia promuje się właśnie jabłkowo. Wymienia ekstrakty z jabłka, miłorzębu i aceroli. „Rozjaśniona, optymalnie nawilżona i uelastyczniona skóra o jednolitej, świeżej karnacji” – tak zapewnia producent. Nie znam niestety wszystkich produktów serii, ale jedno wiem na pewno – polecam Wam żel do mycia twarzy Calming i wyświetlającą maseczkę Vitality Shine.
Żel jest niezwykle łagodny. Czasami mam wrażenie, że za bardzo, że nie zmywa tak dobrze, jakbym chciała. Ma jednak inną niezwykle ważną zaletę – mocno koi. I oczywiście pięknie pachnie. Oparty został na wodzie aloesowej, która sama w sobie łagodzi podrażnienia. Do tego dodano moc naturalnych wspomagaczy. Ekstrakty z papai, ananasa, hibiskusa i grejpfruta, wraz z zawartymi w nich kwasami i enzymami owocowymi, złuszczają i sprawiają, że skóra staje się promienna i rozjaśniona.
Ekstrakt z jabłka „działa przeciwrodnikowo i przeciwutleniająco, nawilża i rozświetla skórę oraz pomaga w zwalczaniu egzem skórnych.” Wyciąg z miłorzębu dwuklapowego „skutecznie neutralizuje wolne rodniki i rozjaśnia cienie pod oczami. Wzmacnia i uszczelnia ścianki naczynek krwionośnych”, wyciąg z aceroli – „bogaty w witaminę C silny antyoksydant przeciwdziałający starzeniu się skóry. Intensywnie nawilża i uelastycznia naskórek. Jest naturalnym filtrem UV”. Mamy tu też ekstrakty z kłącza irysa, żeńszenia, winorośli, ocet owocowy, wyciąg ze skórki cytrynowej i pomarańczowej, z zielonej herbaty, żurawiny oraz kwas hialuronowy. Szczerze? Żal taki żel spłukiwać z twarzy!
Taki prosty, dobry, codzienny duet. Z Polski, z naszej polskiej małej manufaktury. Z bardzo prostymi składami – czyli dokładnie takimi, jakie lubię. Naturalny, łagodny, ale co najważniejsze – skuteczny! Taki właśnie jest ten duet – Garden Roses Nawilżający krem dla skóry suchej i wrażliwej wraz z Clean Powder Delikatnym pudrem myjącym od Make Me Bio.
No powiedzcie sami – czyż ja mogłam nie wypróbować kremu, który nazwano „Garden Roses”? No powiedzcie! No – nie mogłam 🙂 I nie zawiodłam się wcale. Pierwsze co urzeka to zapach – ten wspaniały, ciepły, romantyczny różany zapach. Co istotne – prawdziwy, bo pochodzi z prawdziwego różanego olejku, a to rzadkość. Bo to drogie. Poza tym wodę w kremie zastąpiono wodą różaną, co jest jeszcze wspanialsze. Połączono ją z wodą z geranium – nieco podobną do różanej. I to są dwa pierwsze punkty w składzie. Na kolejnych miejscach znajdziemy olej migdałowy, olej jojoba, masło mango i olej makadamia. Samo dobro.
Nie wiem czy umiałabym wybrać jeden z dwóch nowych peelingów Sylveco! Oba polubiłam ogromnie, używam ich wymiennie i uważam, że się doskonale uzupełniają! Ale od początku…
Peelingi to jedne z niedawnych nowości marki. I powiem Wam, że naprawdę są trafione! Są to peelingi korundowe czyli zawierają drobniuteńkie kryształki korundu, które delikatnie, ale mocno i skutecznie usuwają martwy naskórek. Przyznam, że jeszcze nigdy nie miałam tak drobnego peelingu. Używając ich mam wrażenie, jakby drobinki te potrafiły dotrzeć w znacznie więcej zakamarków cery 🙂
Czym się różnią? Ten zielony to peeling oczyszczający. Lekki, szarawy, o konsystencji kremu i specyficznym ziołowym aromacie. Idealnie nadaje się do cer problematycznych i tłustych. Zawiera ekstrakt ze skrzypu polnego, który reguluje pracę gruczołów łojowych oraz olejek z drzewa herbacianego o działaniu antyseptycznym i normalizującym. Oleje i masło shea delikatnie odżywiają i nawilżają. Całość sprawdza się genialnie.
Słońce w tubce! Taka to jest ta nasza gwiazda dzisiejsza! Słoneczna! W roli głównej zaprezentuje się Wam Samoopalacz do ciała z olejem z bio-orzechów makadamia i bio-olejem słonecznikowym marki Lavera! Znacie?
Ba… nie tylko słońce w tubce! Całe lato w tubce! Wy też nie lubicie tej zimowej bladości? U mnie jest wyjątkowo mocna, bo jakoś szczególnie nie zaznałam słońca zeszłego lata. Trzeba się więc ratować, a najlepsze są tu naturalne samoopalacze. Łagodne i całkiem, całkiem skuteczne.
Ten od Lavery uważam za najlepszy jaki do tej pory miałam. Jego największą przewagą jest zapach. Pomimo częstych zapewnień producentów, dla mnie osobiście wszystkie kosmetyki tego typu po prostu śmierdzą, co bardzo utrudnia ich aplikację. Cóż, tutaj może zapach nie jest idealny i wyjątkowo przyjemny, ale trzeba mu przyznać, że stanowczo lepszy od innych.
Samoopalacz ma delikatną konsystencję balsamu do ciała. Nie tylko spełnia swoją funkcję opalającą, ale przyjemnie pielęgnuje i odżywia. Wprawdzie głównym natłuszczaczem jest tu olej sojowy, a po nim następuje w składzie cała litania innych, mniej miłych składników, ale w końcu dochodzimy także do oleju makadamia, masła shea, oleju słonecznikowego, ekstraktu z nagietka i soku aloesowego. A te akurat moja skóra bardzo lubi!
Najważniejsze jednak to to, że samoopalacz naprawdę działa. Skóra po kilku godzinach od użycia nabiera ciepłego, słonecznego koloru. Delikatnego, ale zauważalnego. Nie zauważyłam żadnych brzydkich smug czy przebarwień. Jedynie na kolanach skóra stała się ciemniejsza, ale na to zwraca uwagę sposób użycia na etykiecie – trzeba nakładać tutaj nieco mniej produktu.
Kosmetyku używam raz w tygodniu, co całkowicie wystarczy, aby moja lekka opalenizna trwała ciągle na tym samym poziomie. Jedyna wada – trzeba uważać na ubrania na niedługo po aplikacji – delikatnie czsami nadmiar balsamu barwi. Najlepiej więc zawinąć się po prostu w piżamę!
Samoopalacz pochodzi ze sklepu Be My Bio