Posts Tagged‘miejsce’

Targi x2 – zaproszenie i relacja z Art Sfera

Zacznę od zaproszenia! Zaproszenia są miłe i zapraszać bardzo lubię! Zapraszam więc Kochani w sobotę na Plac Nowy na Kazimierzu w Krakowie, gdzie odbędą się kolejne Targi Rzeczy Fajnych. Będziemy tam z Lili in the Garden, z naszą wspaniałą biżuterią i kilkoma innymi rzeczami. Wpadnijcie koniecznie, pogadamy, pośmiejemy się. Pogoda zapowiada się tym razem wspaniale i z pewnością nie obędzie się bez lodów i zapiekanek z okrąglaka. Do tego masa inspirujących wystawców. Może się skusicie? 🙂
Przy okazji Cosmo-wypadu do stolicy, postanowiłam spędzić w niej dodatkowo kilka dni. Już Wam pisałam, że mam tam i babcię i przyjaciółkę i jeszcze kilkoro dobrych znajomych. Trzeba więc było skorzystać z faktu braku męża i dziecka i się po Warszawie pokręcić. 
Na targi Art Sfera trafiłam celowo. Wiedziałam, że będą, wiedziałam, że wystawiać się tam planują dziewczyny z Addicted to Crafts. Nie mogłam ich przegapić! Impreza nie wywarła na mnie specjalnie pozytywnego wrażenia. Wydaje mi się, że panował lekki chaos, brakowało jasnej reklamy i myśli przewodniej. Pomimo tego znalazłam Wam kilka perełek, które udało mi się sfotografować. Poniżej je znajdziecie.
Naszły mnie też przemyślenia natury marketingowej, które muszę tutaj wypunktować, jako apel do wystawców wszelakich targów hand made czy designu. Po pierwsze, prawie wszędzie brakowało cen, co dla mnie osobiście jest bardzo niekomfortowe. Nie lubię się o ceny pytać, nie lubię na ceny reagować. Chcę je mieć jasno określone i na spokojnie, w duchu zastanowić się czy coś kupuję czy nie.
Zauważyłam też dwa istotne błędy sprzedawców. Całkiem skrajne. Bo raz stoję przy stoisku, chcę o coś zapytać, czegoś się dowiedzieć, a pani radośnie mnie ignoruje, rozmawiając sobie z sąsiadkami, a kiedy indziej wręcz przeciwnie – zostaję zalana niesamowitą ilością informacji i totalnie nie umiem się grzecznie wyplątać. Ewidentnie i sprzedawca domorosłym psychologiem być powinien. Musi wyczuć nastrój kupującego i podążać za jego potrzebą – ciszy lub mówienia. I tego będę się w sobotę uczyć!

Biżuteria z talerzy!

Z twórczynią świec sojowych nawiązałam miły kontakt – polecam Enjoy your time (strona chyba jeszcze w przygotowaniu).

Uwielbiam kubki Katie Alice!

Addicted to Crafts i…

…najwspanialsze maciory!

Ten szary fotel – cudowny!

Cosmo Wyjazd – Cosmo Przygoda

Zapewne część z Was śledzi Lili na Facebooku i już wie, gdzie to się ostatnio podziewałam. Większości jednak winna jestem wyjaśnienie. Zostałam bowiem zaproszona do półfinału konkursu Mocne Strony Kobiety magazynu Cosmopolitan i tak rozpoczęła się moja Cosmo przygoda.

Pojechałam do Warszawy pełna obaw, ale z dobrym nastawieniem. W końcu to czerwcowy, prawie wakacyjny wyjazd, który też planowałam przedłużyć – w Warszawie mieszka moja babcia i przyjaciółka. Miałam zapewnione dwa noclegi w hotelu DoubleTree by Hilton, który, jak się okazało, leży na końcu warszawskiego świata. Dookoła znajdują się jedynie ogródki działkowe i bagna. Ale, ale… Zbytnio nawet nie miałam okazji ponarzekać na lokalizację, bo zalety obiektu przyćmiły jego wady. Hotel jest nowiutki, ogromny i przepiękny. Pokoje i wyposażenie zachwycają. Jest to typowe miejsce zbudowane z myślą o konferencjach i spotkaniach firmowych. Ogromne sale, jeszcze większa restauracja, świetnie położony basen, siłownia i SPA to z pewnością jego duże atuty.
Pozostałe dziewczyny poznałam podczas kolacji. Pierwsze wrażenie? Wszystkie były po prostu zwyczajnymi, uśmiechniętymi i równie jak ja podekscytowanymi istotkami. Było nas aż trzydzieści, więc zapamiętanie wszystkich imion i historii już pierwszego wieczoru nie było możliwe. Pomimo tego atmosfera od razu wydała mi się… luźna. Wyobraźcie sobie 30 rozgadanych, śmiejących się kobiet, opowiadających o swoim życiu i marzeniach. Kosmos!
Nazajutrz zaplanowano dzień konkursowy. Każda z nas odbyła krótką rozmowę z jury. Bardzo miłym skądinąd, ale jednak dosyć stresującym – rozmawiałam z przedstawicielkami redakcji Cosmo i psychologiem Piotrem Mossakiem. Bo tak… jak tu w 10 minut opowiedzieć o sobie wszystko? Jak przedstawić się z najlepszej strony? Było to spore wyzwanie i niestety nie byłam do końca zadowolona.
Każda z uczestniczek mogła sobie także zrobić manicure i odbyć dermokonsultacje Vichy. Od marki dostałyśmy także upominki, wśród których jest stanowczy mój hit – woda w sprayu 🙂 Tak, tak, wiem, że termalna… ale jednak woda. Czysta woda! Zaintrygowały mnie natomiast kosmetyki RevitaLash i z pewnością jeszcze o nich napiszę!
Po lunchu odwiedziły nas Ewa Chodakowska, Beata Pawlikowska oraz panie z Chilli Zet i RevitaLash. To był najprzyjemniejszy moment dnia. Wszystkie usiadłyśmy na tarasie, każda z nas powiedziała coś o sobie. Nie było czuć żadnego napięcia. To popołudnie pozwoliło nam się na spokojnie poznać, zastanowić, może coś przemyśleć. Bo pomimo tego, że sama mam wrażenie, że dużo w życiu robię i robiłam, to słuchając innych historii byłam pod ogromnym wrażeniem. I jednocześnie z  lekkim poczuciem wstydu wysłuchiwałam dziewczyn, które tak wspaniale pomagają, organizują, które mają niesamowite pasje, siłę ducha i wielką potrzebę działania. Nie chciałabym tu zabrzmieć ani banalnie, ani sztucznie, ale od niektórych z tych kobiet bił po prostu blask. Z każdym uśmiechem i każdym wzruszeniem udowadniały jak bardzo są wyjątkowe. A ja miałam okazję je poznać!
Do finału niestety się nie zakwalifikowałam, ale przyznam szczerze, że podejrzewałam to już przed oficjalnym ogłoszeniem wyników podczas uroczystej kolacji. O finalistkach poczytacie w letnich wydaniach Cosmo. Bardzo Was zachęcam do lektury. Być może uda mi się napisać niedługo o dziewczynach nieco więcej tutaj, w Lili. Kto wie!
Drugiego wieczoru, kiedy już cały stres opadł, bawiłam się wspaniale. Z tymi zwariowanymi, niesamowitymi dziewczynami. Z całkowicie różnych środowisk, z całkowicie innymi zainteresowaniami i sposobami na życie. Z całej Polski. Bawiłyśmy się jak nastolatki.
Czego nauczył mnie ten wyjazd? Po pierwsze nie mogę się garbić, bo okropnie wychodzę na zdjęciach 🙂 Po drugie bardzo, ale to bardzo potrzebuję kontaktu z kobietami. Kreatywnymi, mądrymi dziewczynami z głowami pełnymi pomysłów i chęcią do ich realizacji. Jaka to jest ogromna motywacja! Zastrzyk energii, który może uzależnić.
Mam też pewien problem z mówieniem o sobie. Pisać mogę, a i owszem. Ale kiedy przychodzi do mówienia, do chwalenia się osiągnięciami, ogarnia mnie stres. Mam poczucie, że wyjdę w oczach słuchaczy na nieskromną, pyszną. A to nasz polski, głęboko siedzący w środku kompleks. Tak naprawdę dobrze poczułam się kiedy już wszyscy wszystko wiedzieli. Jak minęło trochę czasu. Jak już nie trzeba było się tak starać. Wtedy mogłam być sobą i śmiać się na całego. Lubię ten moment, ale stanowczo muszę zacząć ćwiczyć mówienie! Chyba potrzeba mi więcej takich spotkań!
Nie stracimy kontaktu z dziewczynami. Oj, nie. Tyle drzemie w tych kontaktach potencjału. Tyle możliwości! I tyle chęci!
 Na koniec mam dla Was dosłownie kilka zdjęć!
Nasz hotel – cudowny!

 Prawie wszystkie z prawie całym jury.

 Ekipa Cosmo z Ewą Chodakowską i Beatą Pawlikowską.

 

I wieczór…

Najlepsza z atrakcji – Fotki z Budki! 

 Ogłoszenie wyników…

i 10 finalistek!

 

Na miłą pamiątkę 🙂

Kiedy złe czasy mijają

Kiedy złe czasy mijają… Kiedy dobre nadchodzą… uciekamy co tydzień w magiczne miejsce. Co tydzień zabieramy psa, dziecko, kilka ubrań, coś do czytania i wynosimy się daleko. Poza osiedle z wielkiej płyty, smog i wieczny hałas samochodów. Czasem zostajemy na dłużej, czasem tylko na chwilę. Zawsze jednak otacza nas las. Trochę pola i łąk, jedna krowa, konie niedaleko, mnóstwo małych dziwnych kundelków i nawet kilka kur się znajdzie. No i magia!
Jest tam taki mały biały pokoik na poddaszu. Nasz. Maluteńki. Z łóżkiem dla nas i łóżeczkiem dla Róży. Pomalowałam go kiedyś sama, bo zawsze marzyły mi się białe deski. Kupiłam specjalne małą niebieską lampkę. Jest szafeczka, dywan, duże okna i w zasadzie tyle. I to tam po południu, kiedy dziecko drzemie, odpoczywamy najlepiej. Albo zasypiamy, albo czytamy, albo po prostu leżymy. W tym pokoiku właśnie dużo magii się ukryło!
Złe czasy właśnie odeszły. Dobre witają nas kwiatami i pąkami liści. Poszukiwanie magii uważamy za rozpoczęte! Zaczynamy wyglądanie elfów i wróżek w lesie!

Jak zwykle muszę wspomnieć o Wróblewnie i jej cudownych ptaszkach! Tą torebkę  (proj. Anny Murzyn), opatrzoną ptaszkiem, Róża sobie ukochała! Bardzo Wam polecam sklepik –  TUTAJ.

PS w ramach nowych ciepłych czasów zajrzeliśmy też do Opactwa w Tyńcu. Co jak co, ale średniowiecznej magii tutaj sporo! W dodatku w bardzo nowoczesnym wydaniu. Podziwiam Benedyktynów za ich energię, pomysłowość i działalność. Stworzyli markę produktów, które fascynują starodawnymi zakonnymi recepturami. Nawet jeśli nie są na nich wszystkie oparte, to magia wokół nich się roztacza. I trzeba przyznać, że te ich cuda są naprawdę przepyszne! A na kosmetyki warto zwrócić uwagę, choć nie wszystkie są naturalne.

Bez kąpieli w najczarnijeszym bajorku wycieczka byłaby nieudana…

Wyciąg ziołowy to macerat z 9 ziół do cery problematycznej i kondycjonowania włosów. Zaczęłam używać jako serum – na razie wydaje się świetny!

 Przyłapani! Sympatia Różyczki – Jaś, synek przyjaciół 🙂

Miejsce: Lazurowe wspomnienia

Zebrało mi się wczoraj wieczorem na wspomnienia. Słoneczne, ciepłe… Wróciłam na kilka godzin do 2008 roku. Muszę więc i Was tam na chwilę ściągnąć! Zapraszam na małą podróż w czasie! 
Wspominałam Wam już, że szykują nam się zmiany. Mąż postanowił się przekwalifikować, opuszcza wojsko. W najbliższym czasie czeka go intensywne poszukiwanie nowej pracy. Już pierwsze kroki za nim. Jesteśmy oczywiście dobrej myśli, ale być może i mi przyjdzie porzucić wszelkie moje prace dorywcze i rozglądnąć się za etatem. Wczoraj już rozpoczęłam przeglądanie kilku stron z ofertami. No… szału nie ma. Nikt nie spodziewał się w zasadzie, że będzie. Natknęliśmy się jednak na pewne doprawdy interesujące ogłoszenie. Na pracę, do której nadajemy się oboje idealnie… I choć zapewne będzie milion ciekawszych zgłoszeń… Cały wieczór poświęciliśmy na bujanie w obłokach, nadmorskich obłokach.
Ogłoszenie bowiem dotyczyło opieki nad domem na Lazurowym Wybrzeżu, dla małżeństwa. Ech… Oboje w tym regionie jesteśmy zakochani. Choć może ja bardziej, bo mąż mój to raczej twardo stąpa po ziemi. To on spędził tam niegdyś bardzo dużo czasu, pracując na jachtach i śpiąc na plaży. Dołączyłam do niego wtedy na chwilę, na wakacje. 
Wierzcie mi, naprawdę ekonomiczne. Spaliśmy wraz ze znajomymi tuż nad morzem, pod gołym niebem, wsłuchując się w szum fal. Rano budziły nas natrętne komary, przed którymi chowaliśmy się w śpiworach. I pierwsi plażowicze, którzy przybywali popływać o poranku. Plecaki mogły tam cały dzień pozostawać w jednym ustronnym miejscu. Nikt ich nigdy nie ruszył. Były bezpieczne, choć bez jakiegokolwiek nadzoru. Niesamowite… Korzystaliśmy z bezpłatnych publicznych łazienek w Monako. Choć i na naszej plaży były toalety i umywalki. Wszędzie też na plażach poustawiane były proste prysznice ze słodką wodą, aby spłukać ze skóry morską sól.
Jedzenie kosztowało nas grosze. Kupowaliśmy w supermarketach za dosłownie 1 euro bagietki i camemberty. Albo sałatki z tuńczyka. Do tego nieco świeżych owoców. Sok pomarańczowy lub woda za kilka centów. Potem szło się z tymi cudownościami nad morze, do portu lub do parku z ławeczkami skrytymi w cieniu kwietnych drzew. To były prawdziwe letnie pikniki.
Zwiedzaliśmy miasteczka leżące wzdłuż wybrzeża tamtejszą kolejką. Zatrzymywaliśmy się tam, gdzie akurat mieliśmy ochotę. Wieczorem wracało się po dniu pełnym wrażeń, spacerkiem wzdłuż morza, zazwyczaj z Monako, wąskim chodniczkiem spacerowym, mijając biegających Francuzów, podziwiając zadbane wille i wszechobecne hibiskusy.
Aby tam dotrzeć, łapie się lot do Mediolanu, a potem pociąg do Monako i francuskich nadmorskich miast. W czasach tanich lotów, bardzo polecam takie studenckie wakacje. Może już nie dla nas, bo dołączyła do naszego życia Róża. Teraz raczej zdecydowalibyśmy się na chociażby hostel, który codziennie mijaliśmy w drodze na plażę, w jednej z pastelowo-żółtych willi, tuż nad morzem. Albo któryś w Cannes czy Nicei.
Jest tam zupełnie inna atmosfera niż na włoskim czy hiszpańskim wybrzeżu. Wszystko wydaje się być bardziej zadbane. Wille tchną luksusem. Miasteczka kuszą wąskimi uliczkami i małymi restauracjami. Wśród tego najbardziej błyszcząca perła – Monako z Monte Carlo. Państwo-miasto jak z bajki, ze stłoczonymi apartamentowcami, kasynami, wspaniałym portem i jeszcze wspanialszym pałacem. To jedno z tych miejsc, w których zamieszkałabym na stałe z przyjemnością! Choć nawet boję się pomyśleć ile to może kosztować… 🙂
No dobrze… to czas wrócić do rzeczywistości i wziąć się do pracy! Dzięki temu postowi czuję jednak, jakbym właśnie wróciła z wakacji!

Strumyki, winobranie i coś da Was!

Był taki film z Keanu Reevesem, o winnicy, gdzieś w Kalifornii. I o miłości też oczywiście. Pamiętam taką scenę… nastała bardzo zimna noc, pierwsze przymrozki. Trzeba było ratować winogrona przez zamarznięciem. Rozpalono wtedy ogniska i za pomocą delikatnych płacht, wyglądających jak skrzydła rozprowadzano ciepłe powietrze na owoce. Pomiędzy tym Keanu i główna bohaterka w niezwykle romantycznej pozie.
Z tym kojarzy mi się winnica. I jeszcze z innymi filmami, już z południa Europy. I z wyjazdami w te regiony, choć winorośl podziwialiśmy zawsze z daleka. Tak bardzo więc ucieszyłam się z zaproszenia na winobranie, z ukrytego gdzieś na końcu świata, za Poznaniem, gospodarstwa Strumyki. Od Kasi i Michała. I jeszcze od małej Emci.

Domu pilnuje pies. Choć może pies to mało powiedziane. Niedźwiedź raczej. O sercu tak dobrym i ciepłym, że dzieci go uwielbiają. Tylko pierwsze wrażenie jest przerażające, kiedy to wilczur Bruno skacze do okna samochodu z zamiarem, którego pewnym być nie można. Do czasu aż się go pozna. Potem Bruno śpi pod drzwiami pokoju. Bo lubi być blisko ludzi. I co rano przesyła psie dzień dobry.
Śniadanie to bajka. Wszystko świeże, wszystkiego dużo. Przepyszne sery i twarożki. Pierwszy raz jadłam ser smażony – pyszny. Po śniadaniu obowiązkowe celebrowanie kawy. Z torcikiem czekoladowym lub aromatycznymi biscotti. A potem… co tylko w duszy gra – słońce, las, wieś, spokój święty. Grzyby. Dużo grzybów. Oj, bardzo dużo grzybów. Bo grzybiarzy to tu chyba zbyt wielu nie ma. I pola rzepaku i słoneczników. I spacery długie polną drogą do wsi. A jeśli dalej, to też jest gdzie – choćby do Olandii – skansenu w folwarku dawnych Olendrów. 
A jak się tu śpi! Przeszliśmy w rytm Róży, z drzemką w trakcie dnia. Wieczorem cisza i ciemno i gwiazdy. Idealna sceneria na ognisko. Takie z kiełbaskami i ziemniakami. Jakże te ziemniaki smakowały! I rozmowy o wszystkim. O tym co tutaj, co było, co będzie. Bo Kasia i Michał mają ogromne marzenia i wiele pasji. I pewnie dlatego tacy są otwarci.
Dom wybudowali rodzice Michała. Pokochali to miejsce dawno temu. Co roku tu wracali. Miłość tą również w synu widać. Dom jest przepiękny. Widać w nim artystyczną duszę właścicieli. Większość obrazów i grafik porozwieszanych na ścianach wykonali sami. W zasadzie – prawie wszystko wykonali sami. Dbałość o szczegóły miesza się tu z kreatywnością i sztuką.

Ale i tak najwspanialsze było winobranie. Winniczka duża jeszcze nie jest. Dopiero pokazuje swoje możliwości. Dopiero wina się kształtują, a winiarze uczą. Winogrona są cudownie słodkie. Samo ich zrywanie nie wydaje się nawet pracą. Jest czystą przyjemnością. Z widokiem na jezioro, w promieniach ciepłego październikowego słońca nabiera romantycznego wydźwięku. Przy uśmiechach, radosnych krzykach dzieci, podjadającym owoce prosto z krzaka psie-niedźwiedziu, bawiliśmy się wspaniale. A jeśli wino będzie smakowało choć trochę tak dobrze jak sok ze świeżo wyciśniętych gron rieslinga, to podbije świat!

Kasia także ma niezwykły artystyczny dar. Tworzy w swojej kolorowej pracowni cudowne ptaszki. Wierzcie mi – niesamowite. Misternie dekorowane, pomysłowe, miękkie, dodające pozytywnej energii. Mój własny, z dzwoneczkiem, wisi już nad biurkiem i radośnie na mnie zerka. Ptaszkami ozdobiona była zeszłoroczna choinka. A i na te święta ponoć szykuje się ptaszkowa ofensywa. Kasia chciałaby otworzyć sklepik, jeszcze przed świąteczną gorączką. Trzymam za nią kciuki bardzo mocno.

  

Dwa z nich chciałaby podarować jednemu z Was. 
Zestaw cudny! Ten ze zdjęcia poniżej. Ptaszek zawieszka do każdego wnętrza oraz ptaszek zakładka do najbardziej porywających książek. Może ktoś przyjmie i zaopiekuje się ptaszętami?
Napiszcie proszę w komentarzu pod tym postem, w jaki sposób najbardziej lubicie spędzać czas na wsi.  Może coś i nas zainspiruje? 
Spośród wszystkich propozycji wylosuję jedną, do której autora powędruje ptaszkowy zestaw. 
Wpisujcie się do środy 16 października 2013 roku, do północy. 
Wyniki losowania ogłoszę na blogu. W konkursie można wziąć udział tylko raz. Wysyłka na terenie Polski, a na adres czekam 10 dni od ogłoszenia wyników. Mam nadzieję, że ptaszki sprawią komuś tyle radości ile mi mój!
Polecam Wam bardzo Strumyki. Wrócimy jeszcze do nich, w kolejnych postach, z przepisami, które mnie najbardziej zaczarowały – na miodek mniszkowy i orzechowo-pomarańczowe biscotti. A ode mnie – na świeży peeling winogronowy.
Warto wiedzieć, że Strumyki zapraszają na ciekawe warsztaty. Organizują je sami lub przyjmują grupy z trenerami. Warunki są tu idealne – ogromne przestrzenie, natura, salka szkoleniowa z kominkiem, ogromne nowocześnie wyposażone pokoje. Do tego wspaniała pachnąca kuchnia Kasi i Michała. Tak szkolić można się codziennie!
Więcej znajdziecie na stronie Strumyków, do której odsyłam Was z największa przyjemnością TUTAJ.

PS Jeśli chcielibyście ptaszki zakupić, to napiszcie koniecznie do Kasi maila. Z pewnością Wam zrobi!

Kraków: Miejsca 1

Nie za często, może za rzadko… ale ilekroć zjeżdżamy z naszych peryferyjnych dzielnic w okolice centrum Krakowa, odkrywamy nowe niezwykłe miejsca. Niektóre takie nowe może nie są… Jeśli jednak coś się dopiero odkrywa, to jest to nowością. Za każdym razem, kiedy idziemy na spacer sami czy na spotkanie ze znajomymi w ciągu dnia, zauważam coś, o czym chcę pamiętać, co chcę oglądać czy czym chcę się podzielić. 
Dzisiaj muszę Wam pokazać kilka takich miejsc, okraszonych wczesno-wrześniowym słońcem, pasją właścicieli czy świetnym pomysłem. Kiedy więc zahaczycie o krakowski Kazimierz, po którym uwielbiamy się z rodzinką wałęsać, pamiętajcie, że warto tam zajrzeć. Ot, na chwilkę, oko nacieszyć, porozmawiać z kimś miłym, zjeść coś pysznego. Zobaczyć coś nowego i… przepaść!

Galerię Stylowy Dom na ulicy Józefa 9 widziałam już kilkukrotnie, ale nigdy nie było czasu, żeby choć na chwilę wejść. Tym razem udało mi się wstąpić do tego magicznego świata, pełnego ciepła i porcelany Green Gate. Prowansalska biel przeplata się tu z tą skandynawską, a całość tworzy bajeczny misz-masz. Przygarnęłabym chyba co drugą rzecz!

www.galeria-stylowydom.pl

Miłośnicy Yankee Candle i Organique z pewnością uśmiechają się szeroko i zaglądają często do Zapachu Domu na ulicy Miodowej 33. Na dużej powierzchni urządzono bardzo gustowny, pachnący sklepik, całkowicie wypełniony wszelkiego rodzaju dobrem zapachowym. Spędziłabym tam i godzinę, gdybym mogła… wąchając 🙂

www.zapachdomu.pl

Zajrzeliśmy do sklepiku małystyl na ulicy Józefa 11, bo Róży spodobały się balony. Przeurocza pani właścicielka tak nas jednak zagadała, że nie chciało nam się wychodzić, a Róża musiała przemierzyć niezwykłe spodenki od Czesława Mozila. No i rośnie mi mała modelka… W sklepie znajdują się same oryginalne i urocze ciuszki dla dzieci od tylko polskich projektantów. Trzeba przyznać, że kradną serce! Zwłaszcza, że istnieje możliwość zamówić takie same ubrania dla mamy i córki, np. te czarne bluzeczki Familove!

A na koniec miejsce, o którym słyszałam już wielokrotnie od różnych osób – mały arabski (dokładniej syryjski) bar Sami Am Am na ulicy Wawrzyńca 27. Ot, taki orientalny fast food. Ale jaki moi drodzy! Przepyszny! Z przemiła atmosferą. Nawet kebab smakuje tu lepiej! Sama spróbowałam drożdżowych trójkącików fataier z nadzieniem szpinakowym i jestem zachwycona – świeżutkie, ciepłe, pulchne, duże, a nadzienie niesamowite! Jednego spałaszowała Róża 🙂 Polecamy!

Sami Am Am na FB

Facebook