Siedziałam sobie ostatnio w kuchni. Za oknem powoli słońce zbierało się ku zachodowi, jego cieplejsze promienie rozpoczęły swój codzienny taniec na ścianach. Firanka zakrywająca wejście na taras, lekko kołysała się unoszona wieczornymi powiewami specjalnie przez nas tworzonego przeciągu. Gdzieś w oddali słyszałam śmiechy dzieci biegających po osiedlu. Wśród nich ewidentnie wybijały się radosne pokrzykiwania mojej Róży. Pies od czasu do czasu poszczekiwał w ogrodzie na przechodzących sąsiadów. Koło mnie natomiast krzątał się mój mąż, który ostatnio zakotwiczył w domu.
I tak kontemplowałam te pierwsze dni czerwca. Tego miesiąca obfitości i kolorów. Zapachów i uniesień. Tego okresu błogiego i dobrego, na który czeka się całe pół roku szarugi i marazmu.
Obserwowałam ogórki. Zrobiłam je tu pierwszy raz, drugi raz w życiu w ogóle. A że małosolne pochłaniam z uwielbieniem, doprawdy nie wiem czemu tak trudno mi to nastawianie przychodziło. Może w tej kuchni po prostu mam lepszą energię. Może umysł otwarty, może i chęci do wszystkiego większe.
Ustawiłam te ogórki przed sobą, aby na spokojnie móc obserwować wędrujące bąbelki. Obok wdzięczyła się do mnie nasza pierwsza żółta róża z ogrodu (tym razem kwiat, nie dziecko :)) Na blacie czekał na męża arbuz, obok naszykowałam na wieczór lemoniadę i resztkę truskawek. Na obiad wcześniej zjedliśmy fasolkę szparagową z młodymi ziemniakami i kefirem. Z młoda kapustą i marchewką. Proste jedzenie. Najlepsze.
Otworzyłam książkę. Zaczęłam czytać, ale odłożyłam ją po chwili. Wpatrywałam się w ten wczesnowieczorny obrazek. Takie to było sielskie. Takie dobre. Takie, jak być powinno.
Jak to rasowa blogerka, od razu chwyciłam za aparat, aby ten sielski widoczek uchwycić. Potem zaczęłam w myślach niemal nucić pierwsze słowa tego wpisu. A jeszcze potem dotarło do mnie, jak bardzo nie doceniamy codzienności.
Bo to codzienność nas tworzy. Codzienność nas buduje. I może na zdjęciach pozostają zazwyczaj piękne obrazki z tych kilku dni niezwykłych przeżyć czy wyjazdów, w nas samych jednak tkwić będzie ta codzienność. Bo to z nią się zmagamy. To ona potrafi przytłaczać. I to z nią dobrze by było się zaprzyjaźnić.
W naszych rękach leży to, czy będzie to dobra codzienność, czy będzie nam ciążyć. Czy stanie się tym czymś, co tak górnolotnie nazywamy szczęściem, czy zaprowadzi nas w zupełnie odwrotnym kierunku. Czy dostrzeżemy ją w tej ciągłej pogodni za czymś tak nieokreślonym jak „sukces”?
Bo właśnie kiedy ją dostrzegamy i kiedy nam z nią dobrze – czas spowalnia.
Oby ten czerwiec trwał jak najdłużej!