Żywot freelancera tak zwanego – kreatywnego nie jest lekki. Pełen jest wzlotów i upadków. Uniesień pozytywnych niczym lot na chmurce napędzanej tęczą, ale też bolesnych lądowań w bagnistej zatoce rozpaczy.
Co gorsza, wszystkie kreatywne dusze które znam, to duszyczki o ogromnej wrażliwości. We mnie samej ta wrażliwość stanowczo jest nazbyt duża, powoduje bowiem skłonność do nadmiernych zachwytów, ale także ekspresową umiejętność wpadania w czarną otchłań smutku i życiowych boleści.
Kiedy piszę ten post zżera mnie stres. Taki, który ściska brzuch i nie chce wyjść z głowy. Czemu? Przesłałam bowiem do klienta pierwsze wyniki współpracy i czekam na odpowiedź. Na reakcję, która może być w zasadzie każda. Bardzo łatwo bowiem tutaj nie wpisać się w oczekiwania. Mogą się one rozminąć, mogliśmy się nie zrozumieć, mogłam mieć zupełnie inną na coś wizję. I choć coś, co w moich oczach jest dobre, w oczach klienta może być zupełnie odwrotne lub prościej – nie wystarczające. To jest właśnie specyfika branży kreatywnej. A że reakcji nigdy nie mogę być pewna – zżera mnie stres.
Bywa, że jest bardzo dobrze. Bywa, że coś trzeba dopasować, zmienić, poprawić. Ok, zrobimy. Ale bywały też klapy totalne, kiedy to wszystko zostawało odrzucone. Taka praca…
Zżera więc mnie stres. I zżerać będzie do przyszłego tygodnia. A kiedy tak zżera, to trzeba jakoś zadziałać, bo inne rzeczy czekają w kolejce na realizację.
Wtedy z pomocą przychodzą zastrzyki energii! Nie, nie jakaś tam chemia. Nic z tych rzeczy. Takimi zastrzykami są pozytywne tzw. feedbacki. Opinie klientów, czasem kilka spontanicznych słów od czytelników, czasem uśmiech i zainteresowanie w oczach uczestników warsztatów. To te momenty, kiedy uświadamiasz sobie, że jesteś tam, gdzie miałaś być. Że jeśli nawet zdarzają się porażki, które są nieodłącznym elementem każdej pracy, to i tak nie jest źle. Ba, jest dobrze. Się kręci. Funkcjonuje. Że warto. Że jest dla kogo. Że da się z tego wyżyć.
I tak sobie pomyślałam, że pokażę Wam kilka takich ostatnich zastrzyków!
Coś niecoś już cytowałam na Facebooku, ale i tutaj to zrobię. Bo mi teraz bardzo, ale to bardzo potrzeba o tym pamiętać!
Najpierw kilka niedawnych słów od moich cudownych czytelniczek. Dosłownie – kilka słów, a jakże ciepło robi się na sercu!
(o zwycięskiej książce mojego męża „Obrońcy mórz”)
Książka doszła cała i zdrowa 😀 zaraz zaczynam czytać, jestem max. podekscytowana, szczególnie że od dziecka (dosłownie) panią czytam i od pani zaczęła się moja miłość do piękna i naturalnych kosmetyków.
Co przy okazji uświadomiło mi, jak długo ja już tę moją Lili mam! 😀
I drugi, jakże miły ostatni zastrzyk:
Jestem na 257 stronie Twojego bloga, już prawie końcówka. Twój blog jest najlepszy!!! Poprawia humor i wprawia w stan daydreaming.
Daydreaming – jakie piękne określenie. Jak bardzo mi na tym zawsze zależy!
To o blogu, ale jakże liczne i jakże miłe zastrzyki mam zawsze po warsztatach! Jak miło usłyszeć, że były to najlepsze warsztaty, na jakich się było! Że cudownie spędzony czas. Albo kiedy organizator przesyła takie zdanie:
dziękuje za przeprowadzenie fantastycznych warsztatów – takie mam feedbacki 🙂
Coraz częściej wracają do mnie osoby, dla których już kiedyś prowadziłam warsztaty, z którymi niegdyś już współpracowałam. Samo to w sobie jest już sporym zastrzykiem. Coraz też częściej dzwonią do mnie organizatorzy imprez, którym mnie polecono. Niedawno miałam warsztaty podczas spotkania integracyjnego dla przemiłych dziewczyn, dla których już przeprowadzałam podobne spotkanie dwa lata wcześniej! I chciały jeszcze! Ba, teraz w weekend jadę w kolejną trasę, na warsztaty dla firmy, w której je już miałam dosłownie miesiąc temu, ale tak się spodobały uczestnikom, że zamówiono dwie kolejne tury, aby i inni mogli skorzystać. Czy to nie są prawdziwe zastrzyki energii?
Albo, kiedy właścicielka młodej marki kosmetycznej pisze mi, że jej kosmetyki, którym robiłam identyfikację, trafiły do kolejnego, tym razem bardzo dużego sklepu i:
…więc i Twoje grafiki święcą triumfy 🙂 ludzie są zakochani w wizualu! dziękuję Ci ogromnie, jesteś współautorką sukcesu!
Fajnie, prawda?
I nawet ten stres już jakoś mniej zżera. 🙂