Małe manufaktury: Willow Organics

Rzadko kiedy aż tak podoba mi się pomysł na markę. I to markę, którą została stworzona z marzeń. Malutką markę pewnej przemiłej blogerki (Le Bleuet), która postanowiła zaryzykować i wypuścić w świat trzy, na razie, szczególne kosmetyki. Nazwała tę swoją markę Willow. Czemu? Opowie Wam sama poniżej. A potem pięknie przyzdobiła ją identyfikacją wizualną, która wybitnie porusza moje serce. Uwielbiam tego typu motywy botaniczne! Z pełnym przekonaniem polecam więc Waszej uwadze tę uroczą manufakturę i jej kosmetyczne dzieła.

 

Każdy produkt Willow to nasze małe, spełnione marzenie zamykane w szklanym opakowaniu. Kosmetyki od początku do końca przygotowywane są ręcznie. Z sercem i pasją ich autorki.

 

 

W ofercie Willow znajdziemy Balsam do twarzy i ciała Fruity Mousse, Peeling do ciała Fruity Sugar Scrub oraz Olejek do ciała Yellow Rose Buds. Wszystkie pachną całkowicie i totalnie energetyzująco, a to za sprawą olejku may chang – werbeny egzotycznej. Jest to bardzo charakterystyczny, cytrusowy zapach, w którym łatwo się zakochać. Mi osobiście kojarzy się bardzo pozytywnie, wypełnia umysł dobrą energią i chęcią do działania. Szczególnie więc polecam kosmetyki Willow zimą, zwłaszcza, że wszystkie bazują na masłach i olejach, których zimą skóra wybitnie potrzebuje.

 

Nasze kosmetyki powstają z zamysłem, by wspierać naturalne funkcje ochronne i regeneracyjne skóry. Są czyste i surowe – pozbawione niepotrzebnych substancji syntetycznych.

 

 

Najbardziej do gustu przypadł mi owocowy mus. Ma leciutką, przyjemną konsystencję musu właśnie i słoneczny kolor.  Składa się w głównej mierze z masła mango, shea i olejów z krokosza i moreli. Uwielbiam nabierać go na dłonie i rozsmarowywać na skórze. Koniecznie – po kąpieli lub prysznicu. Chyba, że akurat poczuję, że mam spierzchnięte usta. Albo moje dłonie potrzebują ratunku. Zawsze można po niego sięgnąć. Ze względu na swoją tłustą formuję, jest bardzo wydajny. Przyznaję, że nie używam go twarzy, mam problematyczną cerę, ale jest zawsze w pobliżu i ratuje mnie w potrzebie. Jedyny minus – po pewnym czasie tworzą się w nim drobne grudki, co jest wprawdzie częste w przypadku naturalnych połączeń maseł i olejów o różnej temperaturze topnienia, ale odrobinę utrudnia aplikację. Niemniej jednak ten właśnie mus uważam za jeden z najciekawszych kosmetyków na rynku.

 

Nasze formuły są Self-Preserving. Swoją trwałość zawdzięczają antybakteryjnym właściwościom olejów, maseł i olejków eterycznych. Dzięki temu nie stosujemy konserwantów.

 

 

Z pewnością spodoba Wam się olejek wypełniony prawdziwymi pąkami róż. Olej je konserwuje, więc o nic nie musicie się martwić. Najbardziej spodobało mi się tu nieoczywiste połączenie mniej znanych, ale świetnych i cennych olejków – z nasion bawełny, z krokosza i moreli. Jest to idealny olejek do romantycznego masażu, którego zadaniem jest także poprawić nastrój i pobudzić. Sama używam go także jako olejek do demakijażu, myjąc nim twarz, a następnie zmywając go żelem do mycia twarzy. Pomijając już fakt, że po prostu pięknie się prezentuje w łazience!

Na koniec peeling! Bardzo przyzwoity, dobrze ścierający scrub, którego używanie to czysta przyjemność. Jest to jeden z tych tłustszych peelingów, które pozostawiają na skórze tłuściutką warstwę. Samo w sobie bywa to zbawienne i wiele osób już na tym kończy, ciesząc się ochroną i nawilżeniem. Mi jednak najlepiej tego typu peelingi sprawdzają się, jeśli zmyję je potem naturalnym żelem pod prysznic. Skóra nadal pozostaje odżywiona, ale pozbywamy się tłustości. Sami musicie znaleźć najlepszy sposób dla siebie. Dodam tylko, że piękny zapach pozostaje, a skóra jest oczyszczona i po prostu – odżywa!

 

 

Warto więc, oj warto wypróbować Willow!

Na deser mam jeszcze dla Was kila słów od Mariki – twórczyni marki:

Wiedziałam, że w pewnym momencie będę chciała zacząć własny biznes. Marzyła mi się produkcja kosmetyków, ale nie sądziłam, że dam radę przebrnąć przez wszystkie regulacje, więc postrzegałam to raczej w kategoriach bardzo odległych. Pierwszorzędnym planem było założenie salonu groomerskiego, z miłości do futrzaków. W ostatnim momencie stwierdziłam jednak, że wolę przedrzeć się przez stosy zapisów prawnych, niż ogarnąć swoją panikę wobec perspektywy nieumyślnego uszkodzenia jakiegoś piesa 😀 Poza tym pomyślałam, że jak nie teraz to pewnie nigdy! Tak oto powstało Willow!

Dlaczego Willow (ang.wierzba)? Bo od początku mojej fascynacji pielęgnacją naturalną wpadłam po uszy w ziółka i roślinki. Od tego się zaczęło, więc chciałam, żeby i nazwa marki jakoś nawiązywała do tego etapu, żeby było roślinnie.  A wierzba, prócz tego, że można ją wykorzystywać w pielęgnacji, dodatkowo kojarzyła mi się przemiło – nie wiem czy widzieliście kiedyś film Willow? 😀 Zresztą miałam takie swoje przyjemne miejsce, pod wierzbą właśnie, w rodzinnym mieście… No i pięknie brzmi po angielsku!

Moje wytwarzanie kosmetyków rozpoczęło się od balsamu. To jedyna rzecz, która pomogła mojej wiecznie przesuszonej skórze na tyle, że obecnie nie miewam z tym już kłopotów! Uznałam więc, że skoro mi pomógł, to być może i dla kogoś innego będzie pomocą! Podobnie było z peelingiem i olejkiem – to wyniki mojego zmęczenia codziennym balsamowaniem ciała. Powstały dla urozmaicenia codziennej pielęgnacji i zwiększenia jej skuteczności. Wszystko z olejkiem May Chang, który dodatkowo nastraja pozytywnie 😀 Zakochałam się w nim od pierwszego spotkania! Więc.. tak. Wszystko to tworzyłam na potrzeby swojej dość wymagającej skóry, ale na rynek wprowadzałam już z myślą o osobach w podobnej sytuacji i wszystkich tych, którzy cenią sobie prostotę i pełną naturalność składów. I choć nie jest to największa grupa odbiorców.. ten drugi aspekt pozostanie regułą!

Zapraszamy na stronę Willow Organics.

 

 

Facebook