Marzyła mi się od dawna. No bo jak to tak – tu blog, tu książka, tu co jakiś czas wywiad, a i portfolio trzeba by zrobić… A zdjęć ładnych i profesjonalnych nie mam. Marzyła mi się więc od dawna sesja wizerunkowa. Zawsze jednak ją odwlekałam. W końcu to wydatek. Może nie jest aż tak potrzebna (jest, jest!). Ale najistotniejsze, z jakichś dziwnych powodów sesja zdjęciowa, w której to ja jestem obiektem, w której to muszę jakoś wyjść, jakoś wyglądać, do której się mnie będzie malowało – wszystko to raczej mnie przerażało.
Bo tak naprawdę, choć staram się przełamywać, to ja bardzo nie lubię siebie na zdjęciach. Jestem bowiem niefotogeniczna i zawsze (prawie zawsze) zrobię jakąś dziwna minę, przez którą wyglądam jak pożal się boże… Wierzcie mi, że tutaj, w Lili wrzucam już mocno przesegregowane, wyselekcjonowane zdjęcia, które po długim namyśle uznam, że „jednak ok”.
Taka sesja jest więc dla mnie czymś zupełnie nowym. Niemniej jednak, w związku ze zmianami w Nowym Roku, zdecydowałam się. Zdecydowałam się otworzyć, zaufać i popłynąć z prądem. I zaufałam – Kasi, którą poznałam podczas jednego ze spotkań krakowskich latających kręgów (takie babskie spotkanka). Umówiłam się i już nie było odwrotu.
Wybrałam kilka zestawów ubrań – do osądu Kasi. Odprowadziłam dziecko do przedszkola i pojechałam. I całą drogę chciało mi się śmiać. I stres dopadł mnie spory…
I w jednej chwili minął, jak tylko zobaczyłam Kasię. A jeszcze potem Ewę, która zrobiła mi makijaż. A robiła go tak, że znowu się śmiałam, ale teraz już spokojniej. Śmiałyśmy się wszystkie razem.
Odważyłam się na sesję wizerunkową i bardzo się z tego powodu cieszę.
I warto, oj warto się odważyć!
Efekty sesji za jakiś czas.
(Po sesji wracałam na tramwaj wzdłuż Wisły. Smog okrutny… Ale słońce w końcu wyszło!)