Lato pachnie i smakuje. Co roku inaczej. Co roku w pamięci pozostaje inny smak, inny zapach, inne wspomnienie. Mam niestety ten problem, że bardzo lubię jeść, a smakowanie sprawia mi ogromną przyjemność. Wakacje zawsze były pretekstem do poznawania nowych smaków. Odkąd zaczęliśmy zwiedzać nieco większy kawałek świata, smaki te niezwykle się zróżnicowały i bardzo często zaskakiwały.
Kiedyś jednak było inaczej. Lato spędzaliśmy w kraju, poznając jego uroki, a smaki były nasze, swojskie. I choć w sumie znane, to jednak wyryły się w pamięci tak mocno, że wspominając te wakacje, nadal je czuję.
Wakacje mojego dzieciństwa to trzy tygodnie spędzane z rodzicami w domku kempingowym. Co roku gdzie indziej, ale koniecznie nad jeziorem i blisko lasu. No… ewentualnie nad morzem. Byle by była woda, grzyby i długie spacery. Trzy tygodnie… Kto teraz jeździ na trzy tygodnie? A tamte i tak zawsze za szybko mijały.
Pamiętam, jak jednego lata byliśmy gdzieś na północy Polski. Jechaliśmy samochodem, pośród pół i delikatnych morenowych wzniesień. Dokładnie to pamiętam, choć nie mam pojęcia gdzie i kiedy to było. Gdzieś pośrodku niczego znaleźliśmy budynek, może jakieś zabudowania gospodarcze. Schodziło się schodkami w dół, do czegoś, co przypominało stołówkę i pachniało płynem do mycia łazienki. Nikogo tam więcej nie było, tylko jakieś panie kręciły się po kuchni w białych fartuszkach. Tam właśnie zjadłam najlepsze pierogi ze świeżymi kurkami pod słońcem. Rany… jakie to było dobre… Z masełkiem, z cebulką, mięciutkie, delikatne…
W wakacje zawsze zatrzymywaliśmy się po drodze skądś dokądś przy straganach z owocami. Tata kupował tam całe siatki jabłek. Wiecie… te jabłka sierpniowe mają zupełnie inny smak niż jesienne. Lekko różowieją pod skórką. A jak pachną!? Jedliśmy potem te jabłka w kółko. W ilościach iście hurtowych. Teraz kiedy je gryzę, czuję przez pierwszą, króciutka chwilę tamtą beztroskę. Spokój i radość. Lato.
Pamiętam jak mama przygotowywała się do wakacyjnych wyjazdów. Nie przelewało się, więc jeszcze w domu gotowała np. gulasz i pakowała w słoiczki. Potem wystarczyło ugotować na butli gazowej do niego ryż czy makaron i obiad był gotowy. Zupy zazwyczaj z torebki. Jak ja je lubiłam! Ot, taka borowikowa – mieszało się ją i mieszało, aż zaczynała delikatnie unosić się ku górze. Jeszcze chwila i była gotowa.
Raz mama pozwoliła nam zamiast normalnego obiadu, kupić hot dogi. Nie wiem… może częściej jadaliśmy w tego typu barach, ale pamiętam właśnie te hot dogi. Nie mogę powiedzieć ile miałam lat, byłam na pewno dzieckiem, a ten obraz do teraz mam przed oczami, bardzo wyraźny. Poleciałyśmy z siostrą do białych pawilonów nad jezioro, w których mieściły się sklepy z lodami i okienka z fast foodem, a z głośników leciały wakacyjne hity lat 90’tych. Zamówiłyśmy hot dogi, a dostałyśmy górę radości na plastikowej tacce. Były to największe hot dogi, jakie widziałam, z ogromną ilością warzyw, nawet z kukurydzą. Niosłyśmy takie dumne tą tacę z powrotem do domku. Nie przypominam sobie samego jedzenia, tylko to uczucie dziecięcego szczęścia.
W lesie, w świętokrzyskiem był ośrodek, w którym dwukrotnie spędzaliśmy lato. Domki rosły tam między prostymi, smukłymi iglakami. A może to drzewa rosły między domkami? Na pewno wszystko zlewało się w całość i do teraz nic tam się nie zmieniło (byliśmy niedawno przejazdem w pobliżu). Rano, jeszcze przed śniadaniem, ktoś szedł w pobliże recepcji, po świeże jagodzianki. Nigdy wcześniej i nigdy później nie jadłam tak dobrych jagodzianek, tak pełnych jagód, tak mocno brudzących ubranie i języki.
Nad morzem były gofry. Tak pełne bitej śmietany i owoców, że nie dało się ich nawet ugryźć. Zawsze się potem dziwiłam, czemu w Krakowie dają na te gofry tak mało dodatków?
Pewnego razu poszłyśmy z siostrą i rodzicami na jeżyny. Nazbieraliśmy całe wiadro! Jeśli nie więcej! Aj… jakie były dobre, soczyste! Jak wesoło tam było!
Kiedy zwiedzaliśmy miasta i zamki, wybieraliśmy się czasami na „mamluchy” do kawiarni. „Mamluchy” to nic innego jak pucharki z lodami, śmietaną i owocami. Takie wiecie – kolorowe, zawsze za duże, zawsze sprawiające tyle samo radości.
I tak jeszcze mogłabym wymieniać i wymieniać. Potem zaczęło się liceum z obozami harcerskimi. Potem studia z poznawaniem świata. Ale to te dziecięce, wakacyjne wyjazdy smakowały najpełniej, najintensywniej.
Ciekawa jestem, co pozostanie w pamięci Róży…
Pamiętacie te gofry? Te jagodzianki?