Podróżujemy ostatnio w Lili dużo! I dobrze. Nawet jeśli palcem po mapie albo z nosem w balsamie do ciała. Wczoraj zabrałam Was na Lazurowe Wybrzeże (TUTAJ), pora więc na wędrówkę dalszą. Na drugi koniec świata! W regiony bliższe naszej niedawnej wycieczce na Fidżi (TUTAJ). Dzisiaj odwiedzimy bowiem Polinezję Francuską, a dokładnie Tahiti! Jeśli nie do końca kojarzycie, to podpowiem, że to na Pacyfiku, w Oceanii. A tam… zakochamy się w oleju monoï!
Nie mogę sobie tej Polinezji z głowy wyrzucić. Już dawno sobie ją upatrzyłam. Już dawno archipelag Tuamotu stał się jednym z podróżniczych marzeń. Tuż koło niego, dawno temu, wyrosła sobie wraz z wulkanem największa wyspa regionu – Tahiti. Imponująca, górzysta, podzielona na dwie części – Wielką i Małą Tahiti. Otoczona rafami koralowymi, z najwyższą kulminacją – wulkanem Mont Orohena.
Porastają ją gęste lasy zwrotnikowe. Co rusz napotyka się na wysokie rześkie wodospady, wąwozy, ostre wzniesienia. Krajobraz doprawdy bajkowy. Ponoć pierwsi osadnicy, rdzenni Polinezyjczycy, dotarli tutaj po raz pierwszy około 300 roku. Pozostali na dobre. Ich spokój zakłócił dopiero w 1606 roku statek hiszpański, który przepłynął niedaleko, ale się nie zatrzymał. Wyobraźcie sobie, jak musieli być zdziwieni! Europejczycy postawili pierwszy krok na Tahiti dopiero w 1767 roku. Byli to Anglicy. Rok później zawitali tam Francuzi, którzy opisali ją jako istny raj, zamieszkały przez przyjaznych, prostych ludzi.
Coraz częstsze wizyty „cywilizowanych” statków przyniosły mieszkańcom zgubę. Po raz pierwszy mieli kontakt z chorobami, w tym wenerycznymi, alkoholem i ludzką podłością. Przez liczne epidemie w ciągu 20 lat ich populacja zmalała z ok. 200 tys. do 16 tys. Raj zmienił swoje oblicze.
Dzisiaj Tahiti jest częścią zamorskich terytoriów francuskich. Rdzenni mieszkańcy stanowią tu cały czas na szczęście większość. Do nich dołączyli Chińczycy i Francuzi. Utrzymują się z rybołówstwa, połowu pereł, uprawy kokosów, bananów, cytrusów i ananasów oraz z turystyki. Bo wyspa przyciąga!
Nie byłam na Tahiti, ale mam jej część tuż koło siebie! Musicie bowiem wiedzieć, że całkowicie i bez pamięci zakochałam się w oleju monoï!
Długo zastanawiałam się na co go przerobić. Może jakieś babeczki do ciała, może coś do kąpieli? Ale nie! No po prostu – nie! Ten olej jest idealny sam w sobie. Nie potrzebuje żadnych dodatków, zmiany formy czy konsystencji. A już na pewno nie zmiany zapachu.
A pachnie niebiańsko! Sama nie wiem jak Wam to dokładnie opisać. Gdzieś spotkałam się ze stwierdzeniem, że ma zapach kokosa znalezionego rano na plaży. Do niego dodano aromat subtelnych kwiatów gardenii tahitańskiej (Gardenia taitensis lub kwiaty tiaré). Całość ma zapach ciepły, tropikalny, całkowicie uwodzący! Nie jest tak słodki i gęsty jak ylang ylang. Raczej lekko orzeźwiający i bardzo kobiecy. Nuty kokosowe wspaniale mieszają się tu z kwiatowymi. Mogłabym go wąchać całymi dniami!
Olej ten powstał z macerowania pąków gardenii w świeżym oleju kokosowym. Sama nazwa monoï w starożytnym tahitańskim języku oznacza po prostu olejek perfumowany. Jest on od wieków stosowanym kosmetykiem na okolicznych wyspach. Ten prawdziwy, oryginalny produkuje się właśnie na Tahiti, choć doszukuje się jego pochodzenia na Nowej Zelandii.
Olej monoï Tahitańczycy używają od niemowlęctwa, aż po kremację osób zmarłych. Żeglarzom i rybakom pomaga zabezpieczać skórę przez silnymi wiatrami i wodą morską. Dzieciom łagodzi suchość i podrażnienia. Kobietom nawilża i pielęgnuje cerę. Pomaga uchronić ciało przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych i koi poparzenia. Stosowany jako odżywka lub maska, doskonale dba o włosy. Zapobiega łupieżowi, regeneruje je i odżywia. Sam olej kokosowy ma działanie antyseptyczne, więc pomaga w walce z problemami skóry. Działa dezodorująco i antybakteryjnie.
Jak to olej kokosowy, ma konsystencję stałą, kiedy przechowywany jest w chłodzie. W temperaturze pokojowej jest miękki niczym balsam do ciała. Podgrzany, zamienia się w olejek. Używam go, kiedy chcę zrobić sobie przyjemność. Wmasowuję w ciało zaraz po kąpieli. Nakładam też odrobinę na twarz, czasami, pod krem. Jeśli leży akurat blisko, służy mi za krem do rak. Niekiedy dam go trochę na końcówki włosów. Kiedy indziej, około łyżeczki, do kąpieli. Jest w pełni uniwersalny jako kosmetyk pielęgnacyjny.
Największą jednak przyjemność sprawia mi jego zapach. To właśnie on oraz świadomość jego pochodzenia, czynią go tak doskonałym!
Mój olej pochodzi z BliskoNatury.pl
PS Kiedy czytałam sobie o Tahiti, napotkałam stare zdjęcia tamtejszych kobiet. Pochodzą z końca XIX i początków XX wieku. Nie mogłam się od nich oderwać. Patrzyłam i zastanawiałam się kim były, jak żyły. Pozują bardzo europejsko. Może taka była wtedy moda. Może były żonami lub kochankami Europejczyków. Czy były szczęśliwe?
Może i Was zaintrygują?
Zdjęcia/Photos: Wikipedia Commons / widoczek z lhs204 / mapa z Pictropical via GraphicMaps.com oraz z Wikipedii / kwiaty z 1 / 2 / 3