Mam wrażenie, że przeżywam bardziej. Bardziej niż inni. Wszystkie niepowodzenia, radości, drobnostki. Wszystkie złe słowa. Może się mylę. Może wiele z Was tak ma. Może też wolicie czasem ukryć to swoje przeżywanie i nie widać tego na co dzień. A może za bardzo jestem rozchwianą emocjonalnie kobietą? No… po prostu kobietą. A może stoję na krawędzi choroby psychicznej? Oby nie!
W każdym razie potrafię po kilku złych słowach wpaść w czarną otchłań rozpaczy, gdzie nic nie ma sensu. Potrafię też tak bardzo ekscytować się nowymi, pięknymi rzeczami, że świat staje się w jednej chwili lepszy. Śmieją się, że mnie, że co chwilę mam coś „naj” w życiu. Najpiękniejszy widok, najlepszą pizzę, najlepszy pomysł :):):) Może dlatego tak często czuję się czymś zauroczona i zaraz pędzę i Wam to pokazać. Może dlatego potrafię słuchać tej samej piosenki w kółko przez kilka godzin. Albo stać w kuchni i gapić się przez okno przez pół godziny. Jak wszyscy starsi ludzie na naszym osiedlu…
Problem w tym, że jak już mi źle, to bardzo. I nie siedzi to tylko w głowie, ale obejmuje cały organizm. Ściska mnie w żołądku, boli głowa, nie mogę się skupić, mogłabym tylko spać i płakać. Dwa słowa krytyki, często nawet niesłusznej, niszczą mi cały dzień. Niemiła Pani kasjerka sprawia, że w około robi się szaro. A co dopiero jakieś większe kłótnie…
Nauczyłam się nie okazywać za bardzo tego mojego przeżywania. Tego negatywnego. I inni tego nie lubią i ja nie reaguję wtedy racjonalnie. Lepiej wszystko przeczekać. Aż emocje opadną. Aż szarość zacznie nabierać kolorów. Zawsze w końcu nabiera. I dopiero wtedy łatwiej mówić, a i mówienie wydaje się rozsądne, rozwiązanie bliższe i łatwiejsze.
Wiecie jaki jeszcze mam sposób na gorsze dni?
Mam takich znajomych. Jednych z tych najlepszych. Z którymi spędziłam niegdyś masę czasu, gdzieś w okolicach liceum. Każde wakacje, weekendy, większość piątków. Jeździliśmy na obozy, rajdy, w lecie na żagle, w zimie do schroniska. To wtedy można było się najmocniej wygłupiać, najdziwniejsze rzeczy robić, najbardziej wariować. Mam wrażenie, że wtedy tak bardzo się nie osądzało.
Spotykamy się rzadko, raz na kilka miesięcy. Albo dostaję, albo sama piszę wtedy smsy czy wiadomości. Na moje „piwo, piątek, 20:00” otrzymuję odpowiedź „jasne Aduś”. I się resetuję. Totalnie. I nie mamy po trzydzieści lat, tylko naście. I znowu jesteśmy na Mazurach, śmiejemy się pełną piersią, wspominamy. I jest lekko. I swobodnie.
Najlepsze lekarstwo na jesienna chandrę ever!
Też tak macie? A może macie jakieś swoje sprawdzone sposoby na zbyt intensywne przeżywanie?
Na koniec zostawiam Was z Lucią! No a wieczorkiem… :D:D:D