Dziwny jest ten czas oczekiwania.
Można już właściwie powiedzieć, że Mąż mój kochany wróci z Afganistanu na dniach. Choć w wojsku to nigdy do końca nie wiadomo.
Czas oczekiwania… Mogłabym go porównać od wyczekiwania świąt. Albo narodzin dziecka. Ale od dłuższego czasu na święta czekaliśmy razem. Róża też przyszła na świat po 9 razem spędzonych miesiącach. A teraz czekam ja na niego. Z naszą córeczką i wierną psiną. I już nie mogę.
Wszyscy mi mówią, że zleciało. Ale to wcale nie zleciało. Te pół roku bardzo mi się dłużyło i nie chciałabym nigdy ponownie tego przeżywać. Nie chciałabym już nigdy bać się o życie najbliższej osoby. Nigdy.
Czas oczekiwania pełny jest emocji. Nie życzę nikomu tego rozchwiania nastrojów. Raz odczuwam ogromną, euforyczną wręcz radość. Potem ściska mnie znowu w żołądku świadomość, że jeszcze tyle trzeba czekać. Następnie nastaje jakiś niczym nie uzasadniony strach. Duma, niepokój, zmęczenie, rozrzewnienie. I znowu radość. I tak w kółko…
Nawet przygotowania do wielkiego powrotu kojarzą mi się ze świętami. Dom już teraz lśni czystością po wielkich świątecznych porządkach. Dokładnie obmyślane jest też menu powitalnego obiadu. I kolacji. I śniadania. Zakupione są wystrzałowe ciuchy. Włosy zafarbowane. Wypróbowane kilka nowych maseczek. Kupiłam też specjalny zestaw różnych jego ulubionych piw i czekają teraz ładnie ułożone, tuż przy ogromnej czekoladzie (jedno oczywiście już się chłodzi w świeżutko wymytej lodówce). Ponownie muszę zrobić nieco więcej miejsca na półce w łazience na jego rzeczy. To samo w przedpokoju na wieszakach. Musimy znowu zmieścić gdzieś jego biurko i dosłownie milion różnych różności, które na pół roku zostały pochowane. Ustalony jest też termin wielkiej powitalnej imprezy. Oj, będziemy świętować!
Tylko o czym, no o czym ja zapomniałam?
Zdjęcie Lucy Rose – Flickr