Dużo ostatnio myślę. Nie wiem czy to zdrowo, czy nie. Ta zima, nieco nazbyt szara i monotonna w Krakowie napawa mnie melancholijnie. Sporo wieczorów spędzam sama z psem w nogach i dalekim oddechem śpiącego dziecka. Tęskniąc za mężem, za ciepłem, za liśćmi. Za letnia nocą, spędzoną z przyjaciółmi w ogrodzie.
W każdym razie wymyśliłam że prawdziwe szczęście następuje wtedy, kiedy udaje nam się uzyskać coś, co określiłabym mianem równowagi pomiędzy akceptacją i marzeniami.
Wierzę, że akceptacja jest kluczem do szczęścia, a to właśnie o nią tak trudno. Zaakceptować siebie, swój nieidealny wygląd, równie nieidealny charakter, swoje całkowicie zwyczajne życie, szerokość geograficzną itp. Ale nie tak bezmyślnie. Nie, to wcale nie o to chodzi, żeby utknąć w miejscu.
Stąd ta równowaga z marzeniami. Bo to one sprawiają, że chce się nam codziennie wstawać. Plany, chęci zmiany, potrzeba rozwoju – to wszystko musi się pogodzić z akceptacją.
Jakoś.
Podobnie jest z zimą.
Udaje mi się ją zaakceptować zawsze jakoś za późno (no, może z wyjątkiem okolic Świąt). A dopiero kiedy ją zaakceptuję, mogę czerpać z niej radość. Mając gdzieś z tyłu głowy, że i tak, zanim się obejrzymy, nastanie wiosna.
Obserwuję Różę. To, jak cieszy ją śnieg, jak nie przeszkadza ubieranie w milion warstw. I ten jej optymizm, to jej uwielbienie zimy i na mnie przechodzą.
I wtedy aż chce się jechać do lasu. Tak pięknego. A potem wrócić na ciepłą zupę i gorącą herbatę.
Nie jest ta zima wcale taka zła…