Kiedy chodziłam do liceum, odwiedziła nas w klasie pewna „bardzo mądra” pani psycholog. Albo pan – nie pamiętam już. Nie ważne. W każdym razie ta uczona persona zrobiła nam wtedy równie uczone testy osobowości. Wyszło mi z nich, że jestem… flegmatykiem! Nazwa doprawdy mocno ujmująca i kojarząca się negatywnie, możecie więc sobie wyobrazić, co czułam. Było mi zwyczajnie przykro.
Pamiętam, że tego samego dnia wracałam, jak często się zdarzało, z koleżanką ze szkoły. Szłyśmy na przystanek tramwajowy pod Wawelem (szkołę miałam tuż koło niego). Nie spieszyło nam się, był to taki spokojny spacer po długim dniu. I wtedy ta koleżanka mi powiedziała: „Ada, ty to naprawdę jesteś tym flegmatykiem! Ty zawsze tak powoli idziesz, rozglądasz się, obserwujesz!”.
Tak mi to utkwiło w pamięci. Takie było celne. Teraz, kiedy wracam do tej chwili, myślę sobie, że ja po prostu już wtedy uprawiałam prawdziwy slow life. Ja po prostu cieszyłam się tymi spokojnymi spacerami, kontemplowałam, delektowałam chwilą, czy to samotną czy w miłym towarzystwie.
Mam w swoim najbliższym kręgu osoby, o których można powiedzieć, że mają ciekawe życie. Takie, którego można zazdrościć. Dużo widzą, dużo przeżywają, wiele się wokół nich dzieje. Pędzą jak szalone! Mój własny osobisty mąż, w czasie kiedy ja narzekam na deszczowy wrzesień na osiedlu z wielkiej płyty, odwiedza pół niemal świata. I chociaż wiem, że wcale nie ma lekko, tam daleko, na obczyźnie, zazdroszczę mu tych wszystkich niesamowitych rzeczy, których doświadcza.
A potem siadam z gorącym earl greyem z sokiem sosenkowym i sobie myślę… I daję sobie sama zadanie – wyłapywać chwile, w których doświadczam prawdziwego szczęścia. Dostrzec je tym razem nieco mocniej, bardziej uważnie. Tu i teraz.
A że działo się to już jakiś czas temu, mogę spokojnie napisać, że tych chwil jest doprawdy całkiem sporo. Oto kilka z nich:
- Wierzcie mi lub nie, ale całkowicie szczęśliwa byłam, jak całkiem niedawno w pewnej małej restauracji rodem z lat 90-tych, pamiętałam, żeby poprosić o rosół bez pietruszki i pierogi bez koperku! Bo ja naprawdę nie cierpię pietruszki i koperku! I wiecznie zapominam o tym w restauracjach, a potem, jak ta wariatka, ściągam to zielsko ze wszystkiego, czym zostało posypane. A tutaj – bajka! Było nam wtedy zimno i pochmurno, a ten rosół i te pierogi przyniosły prawdziwe, przepyszne ukojenie! Taka dumna z siebie byłam…
- Uwielbiam, naprawdę uwielbiam weekendowe spokojne poranki! Kiedy Róża wchodzi mi do łóżka (przypominam, ze jesteśmy teraz bez mojego męża), ogląda poranne bajki, a ja wtulam się w nią i drzemię. Albo dosypiam jakiś piękny sen. Z drugiej strony zazwyczaj kładzie się pies, przylegając do moich pleców lub kładąc pysk po prostu na mnie. I jest nam dobrze, spokojnie i ciepło. Cudownie!
- W tygodniu natomiast, kiedy się budzę, kiedy dzwoni budzik (zazwyczaj przez pół godziny co 5 minut…), wskakuje do mnie ów pies, Misia moja. A dokładniej – przechodzi z okolic moich nóg, do okolic mojej twarzy. I przytula się. I liże. I potrzebuje ogromnej dawki porannego uczucia. Najlepszy pod słońcem budzik z mokrym nosem i nie najświeższym oddechem. Uwielbiam to!
- W weekend byłam z przyjaciółmi w domu dwojga z nich. Spędziliśmy razem prawie całą sobotę, noc i jeszcze niedzielę, do obiadu. I to całe, tak całkowicie w całości, było super!
- Czuję się świetnie, kiedy biegam. Wieczorem, przed zachodem słońca. Kiedy wpadam w ten niezwykły trans, kiedy wszystko pachnie końcem lata, kiedy czuję ciepły jeszcze wiatr na twarzy. Biegam i patrzę. Zaglądam ludziom w okna i dziwię się, że żyją zupełnie inaczej. Unoszę głowę i przez chwile są tylko korony drzew i chmury. Uwielbiam chmury! Wyciągam rękę i czuję polne kwiaty i wyrośnięte mocno trawy. Wtedy jest mi dobrze.
- A teraz po babsku – ogromnym szczęściem napawają mnie nowe ciuchy! Czy to faktycznie nowe, czy wyszperane, czekające właśnie na mnie w sh. Ale takie, które czuję, że są całkowicie moje. Albo odwrotnie – które pozwalają mi poczuć się sobą. No, czy to nie jest szczęście?
I wiecie co? To jest naprawdę tylko kilka przykładów momentów, w których czuję się szczęśliwa. Na spokojnie, bez pośpiechu, w tym moim krakowskim grajdołku. Flegamatycznie, a co!
Jest więc chyba całkiem dobrze. Tak stwierdzam!