Dzisiaj zaprezentuje się Wam gwiazda dopiero wschodząca. Rokująca dobrze, jak cała malutka jeszcze marka. Ale za to już jasno błyszcząca! Przed Wami w roli głównej Krem Anti-aging night Make Me BIO.
Słoiczek, jakby z małej spiżarki. Z jutowym sznurkiem. Niewielki, z ciemnego szkła, z uroczą etykietą po której spodziewamy się napisu „dżem jagodowy”. Ale nic z tych rzeczy. Słoiczek ten bowiem skrywa zgoła inną zawartość. Również odżywczą, ale dla naszej skóry. Muszę przyznać duży punkt za opakowanie i estetykę. I za pojemność! Rzadko spotyka się aż 60ml kremu. Starcza więc na znacznie dłużej niż inne mazidełka.
Make Me BIO to jedna z nowych małych naturalnych manufaktur. W iście zachodnim stylu. Lubię śledzić i produkty i pomysły na identyfikację wizualną tych amerykańskich. Ta w niczym im nie ustępuje i już z całych sił trzymam za nią kciuki. I cieszę się, że i w naszym kraju można coraz więcej podobnych perełek wyłowić. W ofercie posiadają jeszcze inne kremiki, szampony, delikatne peelingi do twarzy, coś niecoś dla maluszków, mydła i genialnie opakowane pomadki do ust. Czyli całkiem sporo jak na początek. W cenach nie wygórowanych, jak na tą jakość i skład produktów. Podobają mi się też nazwy niektórych kremów, np. Featherlight, Garden Roses, Beautiful Face czy Orange energy.
Osobiście bardzo polubiłam nocny krem anti-aging. Niech Was jednak nazwa nie myli. Krem ma dużo antyutleniaczy, niwelujących procesy starzenia się skóry, ale doskonale nadaje się także do pielęgnowania cer młodych. Sprawdzi się świetnie w przypadku każdej wymagającej i przesuszonej skóry. Moja, prawie 30-letnia, chłonie go z największą przyjemnością.
Jest dosyć ciężki i gęsty. Co uważam za zaletę. Długo się wchłania. Pozostaje na buzi o kilka chwil dłużej niż inne preparaty. Mam jednak wrażenie, że w ten sposób tworzy swoisty kojący i nawilżający plaster. W okresach jesienno-zimowych, kiedy ogrzewanie w blokach jest intensywne i w powietrzu brakuje wilgoci, moja cera cierpi bardzo. Wysusza się migiem. Krem zapewnia jej ochronę i dużą dawkę nawilżenia. Co ważne, kiedy już się wchłonie, nie pozostawia tłustej warstwy. Skóra jest od razu elastyczna i miękka.
Podoba mi się bardzo zapach kremu. Delikatny, lekko słodki. Bardzo kobiecy. Skład również przyzwoity i naturalny. Osobiście wolę jak w kremach wodę zastępuje się hydrolatami. Tutaj tego nie mamy. A głównym natłuszczaczem jest olej słonecznikowy – bezpieczny, ale służący za pewne wypełnienie… W dalszej kolejności mamy jednak to, co czyni krem „odmładzającym”. Znajdziemy tu bowiem i olej arganowy i ekstrakt z zielonej herbaty, marakui i śliwki, olejek makadamia, oliwę, masło shea, olej awokado, z kiełków pszenicy, kokosowy i z wiesiołka oraz ekstrakt z gotu koli vel Centella asiatica vel wąkroty azjatyckiej (jak kto lubi). Czyli dużo, dużo dobra.
Polecam krem, jako bardzo uniwersalny i poprawiający kondycję przesuszonej skóry nawilżacz. Zwłaszcza teraz, zimą. Zwłaszcza przy centralnym ogrzewaniu i klimatyzacji. Zwłaszcza, jeśli potrzebujecie wybić nieco wolnych rodników 🙂
Kremik z Make Me BIO.