Jeszcze wczoraj trzeba było mrużyć oczy od intensywnego ciepłego wrześniowego słońca… Dzisiaj przyszedł nagle i niespodziewanie listopad. Po raz pierwszy muszę dogrzewać dom. Róża i Stacho kaszlą i smarkają. Psa szkoda na spacer wypraszać z ciepłego łóżka. A wczoraj ganiałyśmy z bąblem i z mamą po lesie, po strumykach, dolinach i jarach. W poszukiwaniu grzybów wszelakich jadalnych. I było pięknie!
Niegdyś, w dzieciństwie, często jeździliśmy całą rodziną na grzyby. Mama zawsze robiła kanapki i coś do picia. Pamiętam smak świeżej kiełbasy i konserwy turystycznej. Stawaliśmy samochodem pod lasem i zawsze najpierw pochłanialiśmy cały prowiant. Nie mogliśmy się go chyba doczekać. A potem chodziło się po lesie, gubiło i znajdywało. Zawsze jakiś pies latał we wszystkie strony. Gubił się i znajdował. Tu sobie poszczekał na krowy na pobliskim polu, tam mało nie topił się w czarnym jak smoła bagnie. Grzybów było raz więcej raz mniej. Ale zawsze były. Bo przecież trzeba coś zasuszyć na wigilię!
W czasach moich nastoletnich przeszła mi ochota na te rodzinne grzybobrania. Całkiem to naturalne, bo przecież fajniej jest chodzić z bandą harcerzy po górskich szlakach. Dopiero wczoraj przypomniałam sobie jakie to fajne. Ile radości sprawia taka jedna ciemnobrązowa wystająca z za paprotki główka. I las wokół. I spokój święty. I nawet Róża już sama znalazła kilka prawdziwków!
Zbieracie grzyby?