Posts Tagged‘podróże kosmetyczne’

Moringa Post

Mała podróż. Choć daleka. Do Indii, Pakistanu. Przystaniemy u podnóża Himalajów, skąd wywodzi się jedno z cenniejszych i bardziej niesamowitych drzew – moringa. Nawet zwane bywa „drzewem cudów”. Tak dużo ma w sobie dobra i tak wszechstronne zastosowanie. A jego ogromne możliwości przystosowania się do trudnych warunków sprawiły, że rozsiało się od wysp Azji Południowo-Wschodniej, przez Afrykę, aż po Meksyk.
Może znane Wam będzie pod nazwą drzewo chrzanowe? Tak nazywają je Amerykanie, ze względu na chrzanowy posmak. Na całym świecie różnie na nie wołają. Skierujmy się więc ku uniwersalnej łacinie – Moringa oleifera, czyli moringa olejodajna. Daje bowiem cudowny olejek.

Wytwarza się go z nasion. Choć i inne części drzewa wykorzystuje się na wszelkie możliwe sposoby, głównie do jedzenia. Jest niesamowicie odżywcze, dostarcza witamin, węglowodanów, białek, tłuszczy, aminokwasów i wielu składników, których nazw już nie powtórzę. Pozostańmy jednak przy nasionach.

Niepozorne, małe, o smaku orzeszków ziemnych. Znane są z tego, że posiadają zdolność uzdatniania wody. Usuwają jej mętność, glinę oraz szkodliwe bakterie. Szczególnie jest to cenne, jeśli zwrócimy uwagę na obszar uprawy drzewa. Ich równie ważne zastosowanie to produkcja oleju.
Olej moringa nie jełczeje, jest bezpieczny dla skóry nawet bardzo wrażliwej i posiada dużą zdolność pochłaniania substancji zapachowych. Zawiera ogromną ilość antyoksydantów, zmniejszających skutki starzenia się skóry, a także sterole, które pomagają w walce z chorobami skórnymi. Olej istotnie zmiękcza, wygładza. Warto sięgnąć po niego w przypadku nadmiernej suchości i pękania naskórka. 
Moringa przyspiesza regenerację podrażnionej skóry, rozświetla ją, reguluje wydzielanie sebum, zapobiega powstawaniu zaskórników, oczyszcza, działa antyseptycznie i przeciwzapalnie. Dobrze i szybko się wchłania. Nie pozostawia uczucia tłustości na skórze, a jedynie przyjemny orzeszkowy aromat. Bardzo przyjemny!
Polecam olej moringa do stosowania jako serum. Wieczorem, kropelka, dwie, pod krem. Idealnie sprawdza się jako olej bazowy do masażu i półprodukt do wyrobu kosmetyków. Zapobiega zbyt szybkiemu ulatnianiu się olejków eterycznych, dzięki czemu ich zapach towarzyszy nam dłużej. Lubię smarować nim paznokcie i skórki wokół nich. Zmiękcza je i odżywia. Ceniony jest także jako środek pielęgnujący włosy. Zamiast odżywki, do olejowania.
Na rynku dostępne są gotowe kosmetyki, zawierające olej moringa. Na zdjęciach mamy przykład jednego z nich. Jest to certyfikowane ekologicznie masełko do ciała Bioturm. Jego zaletą jest niezwykle przyjemny, subtelny zapach. Konsystencją przypomina raczej balsam, niż masło. Dosyć długo też  się niestety wchłania. Jeśli jednak poczekamy tą chwilę, kosmetyk odwdzięczy się nam miękkością i elastycznością skóry, bez zbędnego bagażu tłustej warstwy.
Polecam Waszej uwadze drzewo moringa, olejek z jego nasion i kosmetyki, które go wykorzystują. Otwieramy się na nowe!

Olejek moringa z BliskoNatury.pl
Masełko Bioturm z Green Line

Podróże Kosmetyczne: Monoï – kwiatowo-kokosowa eksplozja z Tahiti

Podróżujemy ostatnio w Lili dużo! I dobrze. Nawet jeśli palcem po mapie albo z nosem w balsamie do ciała. Wczoraj zabrałam Was na Lazurowe Wybrzeże (TUTAJ), pora więc na wędrówkę dalszą. Na drugi koniec świata! W regiony bliższe naszej niedawnej wycieczce na Fidżi (TUTAJ). Dzisiaj odwiedzimy bowiem Polinezję Francuską, a dokładnie Tahiti! Jeśli nie do końca kojarzycie, to podpowiem, że to na Pacyfiku, w Oceanii. A tam… zakochamy się w oleju monoï!
Nie mogę sobie tej Polinezji z głowy wyrzucić. Już dawno sobie ją upatrzyłam. Już dawno archipelag Tuamotu stał się jednym z podróżniczych marzeń. Tuż koło niego, dawno temu, wyrosła sobie wraz z wulkanem największa wyspa regionu – Tahiti. Imponująca, górzysta, podzielona na dwie części – Wielką i Małą Tahiti. Otoczona rafami koralowymi, z najwyższą kulminacją – wulkanem Mont Orohena.
Porastają ją gęste lasy zwrotnikowe. Co rusz napotyka się na wysokie rześkie wodospady, wąwozy, ostre wzniesienia. Krajobraz doprawdy bajkowy. Ponoć pierwsi osadnicy, rdzenni Polinezyjczycy, dotarli tutaj po raz pierwszy około 300 roku. Pozostali na dobre. Ich spokój zakłócił dopiero w 1606 roku statek hiszpański, który przepłynął niedaleko, ale się nie zatrzymał. Wyobraźcie sobie, jak musieli być zdziwieni! Europejczycy postawili pierwszy krok na Tahiti dopiero w 1767 roku. Byli to Anglicy. Rok później zawitali tam Francuzi, którzy opisali ją jako istny raj, zamieszkały przez przyjaznych, prostych ludzi.
Coraz częstsze wizyty „cywilizowanych” statków przyniosły mieszkańcom zgubę. Po raz pierwszy mieli kontakt z chorobami, w tym wenerycznymi, alkoholem i ludzką podłością. Przez liczne epidemie w ciągu 20 lat ich populacja zmalała z ok. 200 tys. do 16 tys. Raj zmienił swoje oblicze.
Dzisiaj Tahiti jest częścią zamorskich terytoriów francuskich. Rdzenni mieszkańcy stanowią tu cały czas na szczęście większość. Do nich dołączyli Chińczycy i Francuzi. Utrzymują się z rybołówstwa, połowu pereł, uprawy kokosów, bananów, cytrusów i ananasów oraz z turystyki. Bo wyspa przyciąga!
Nie byłam na Tahiti, ale mam jej część tuż koło siebie! Musicie bowiem wiedzieć, że całkowicie i bez pamięci zakochałam się w oleju monoï!  
Długo zastanawiałam się na co go przerobić. Może jakieś babeczki do ciała, może coś do kąpieli? Ale nie! No po prostu – nie! Ten olej jest idealny sam w sobie. Nie potrzebuje żadnych dodatków, zmiany formy czy konsystencji. A już na pewno nie zmiany zapachu.
A pachnie niebiańsko! Sama nie wiem jak Wam to dokładnie opisać. Gdzieś spotkałam się ze stwierdzeniem, że ma zapach kokosa znalezionego rano na plaży. Do niego dodano aromat subtelnych kwiatów gardenii tahitańskiej (Gardenia taitensis lub kwiaty tiaré). Całość ma zapach ciepły, tropikalny, całkowicie uwodzący! Nie jest tak słodki i gęsty jak ylang ylang. Raczej lekko orzeźwiający i bardzo kobiecy. Nuty kokosowe wspaniale mieszają się tu z kwiatowymi. Mogłabym go wąchać całymi dniami!

Olej ten powstał z macerowania pąków gardenii w świeżym oleju kokosowym. Sama nazwa monoï w starożytnym tahitańskim języku oznacza po prostu olejek perfumowany. Jest on od wieków stosowanym kosmetykiem na okolicznych wyspach. Ten prawdziwy, oryginalny produkuje się właśnie na Tahiti, choć doszukuje się jego pochodzenia na Nowej Zelandii. 
Olej monoï Tahitańczycy używają od niemowlęctwa, aż po kremację osób zmarłych. Żeglarzom i rybakom  pomaga zabezpieczać skórę przez silnymi wiatrami i wodą morską. Dzieciom łagodzi suchość i podrażnienia. Kobietom nawilża i pielęgnuje cerę. Pomaga uchronić ciało przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych i koi poparzenia. Stosowany jako odżywka lub maska, doskonale dba o włosy. Zapobiega łupieżowi, regeneruje je i odżywia. Sam olej kokosowy ma działanie antyseptyczne, więc pomaga w walce z problemami skóry. Działa dezodorująco i antybakteryjnie.
Jak to olej kokosowy, ma konsystencję stałą, kiedy przechowywany jest w chłodzie. W temperaturze pokojowej jest miękki niczym balsam do ciała. Podgrzany, zamienia się w olejek. Używam go, kiedy chcę zrobić sobie przyjemność. Wmasowuję w ciało zaraz po kąpieli. Nakładam też odrobinę na twarz, czasami,  pod krem. Jeśli leży akurat blisko, służy mi za krem do rak. Niekiedy dam go trochę na końcówki włosów. Kiedy indziej, około łyżeczki, do kąpieli. Jest w pełni uniwersalny jako kosmetyk pielęgnacyjny.
Największą jednak przyjemność sprawia mi jego zapach. To właśnie on oraz świadomość jego pochodzenia, czynią go tak doskonałym!

Mój olej pochodzi z BliskoNatury.pl

PS Kiedy czytałam sobie o Tahiti, napotkałam stare zdjęcia tamtejszych kobiet. Pochodzą z końca XIX i początków XX wieku. Nie mogłam się od nich oderwać. Patrzyłam i zastanawiałam się kim były, jak żyły. Pozują bardzo europejsko. Może taka była wtedy moda. Może były żonami lub kochankami Europejczyków. Czy były szczęśliwe?

Może i Was zaintrygują?

Zdjęcia/Photos: Wikipedia Commons / widoczek z lhs204 / mapa z Pictropical via GraphicMaps.com oraz z Wikipedii /  kwiaty z 1 / 2 / 3

Podróże Kosmetyczne: Afryka + baobabowe zestawy dla Was!

Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong. Sto sześćdziesiąt kilometrów bardziej na północ wyżynę przecinała linia równika, farma zaś leżała prawie dwa tysiące metrów nad poziomem morza. W południe odczuwało się tę wysokość tak, jak gdyby człowiek znalazł się blisko słońca. Ranki i wieczory były jednak przejrzyste i orzeźwiające, a noce chłodne.
Połączenie wysokości z położeniem geograficznym sprawiało, iż krajobraz nie miał sobie równego na całym świecie. Był surowy, pozbawiony bujnej roślinności – Afryka przedestylowana przez dwa tysiące metrów atmosfery, mocno skoncentrowana treść kontynentu. Mdłe, przypalone kolory przypominały barwę ceramiki. Listowie drzew, lekkie i delikatne, rosło zupełnie inaczej niż na europejskich drzewach. Nie tworzyło okrągławych kopuł, lecz układało się w poziome i równoległe do siebie warstwy, dzięki czemu pojedyncze drzewa przypominały palmy albo sylwetki romantycznych okrętów bohatersko płynących pod pełnymi żaglami.

Pożegnanie z Afryką
Karen Blixen
To jedna z najpiękniejszych książek jakie miałam przyjemność w życiu przeczytać. I stanowi doskonałe wprowadzenie do dzisiejszej naszej wędrówki. Zabieram Was bowiem na krótką podróż kosmetyczną do Afryki!

Akurat kiedy zabierałam Was ostatnio do Ameryki Południowej (TUTAJ), moją uwagę przykuły kosmetyki z baobabem! Naprawdę! Nigdy bym nie pomyślała, bo też nigdy nie słyszałam wcześniej o kosmetycznym zastosowaniu baobabu. Poprosiłam więc o coś niecoś, co pomogłoby nam poczuć atmosferę Czarnego Lądu. I tak oto poznałam sól do kąpieli stóp Martina Gebhardt oraz zmiękczający krem do stóp tej samej marki (z Green Line). Co ciekawe, sól pochodzi prosto z niesamowitej, położonej na południu kontynentu Pustyni Kalahari! Brzmi to niezwykle, a świadomość ta sprawia, że zwykły domowy kosmetyczny zabieg przeobraża się w afrykański rytuał stóp.
Baobab bowiem doskonale nadaje się właśnie do pielęgnacji stóp! Jak się okazuje „działa antyseptycznie oraz zapobiega pękaniu i powstawaniu stanów zapalnych naskórka, jak również powstawaniu i rozwojowi infekcji grzybiczych.” Można go zatem stosować podobnie jak bardziej dostępny olejek z drzewa herbacianego.
Baobaby kojarzą mi się z „W pustyni i w puszczy”. Zamykam oczy i widzę Stasia, Nel i to potężne drzewo, które może osiągać wysokość nawet 25m. Wyróżnia się niezwykle grubym pniem, małymi gałęziami i długowiecznością. W jego liściach i nasionach odnajdziemy bogactwo dobroczynnych dla skóry składników. Olejek z baobabu wspomaga regenerację, zmiękcza, wygładza i mocno odżywia. Do tego zawiera antyutleniacze, które zabijają postarzające nas wolne rodniki. Szybko się wchłania i nie zatyka porów. Poza pielęgnacją stóp, poleca się go w leczeniu problemów z paznokciami oraz dolegliwościami skórnymi. Ot, taki to jest baobab!

Podczas ostatnich Targów Rzeczy Fajnych na Placu Nowym w Krakowie (uwaga – 14 września kolejna edycja!) zatrzymaliśmy się przy niezwykłym afrykańskim stanowisku, do którego zaprosił nas bardzo miły czarnoskóry pan z Galerii Teranga. Poczęstował on nas tam owocem baobabu (TUTAJ), który ponoć jest doskonałym źródłem witaminy C. Miał kwaskowaty cierpki ciekawy smak. Polecam osobom, które lubią eksperymentować. W Afryce traktuje się je jak rodzaj cukierków.
U tegoż miłego pana zaopatrzyliśmy się też w afrykańską herbatkę Seynabu – Opiekuńczą z malwy sudańskiej i tajemniczego dodatku w postaci zioła o miejscowej nazwie „dziar” (TUTAJ). Opis mówi, że korzystnie wpływa ono na uspokojenie umysłu, działa rozgrzewająco na układ oddechowy, poprawia jędrność skóry i korzystnie wpływa na wzrok. Ciekawe…
A sama malwa sudańska to popularnie nazywany hibiskus. W tym wypadku czerwony, ale dostępny jest też w odmianie senegalskiej – złoty. Poza tym, że ma przepiękne kwiaty, jest też cennym źródłem antyoksydantów, flawonoidów, polifenoli i witamin, a także lekko spulchniających skórę kwasów AHA. Stosowany zewnętrznie ma działanie ściągające, odmładzające i łagodzące. Do tego wygładza i wyrównuje koloryt skóry. Idealnie nadaje się więc na tonik!

Na koniec, coś bez czego podróż do Afryki nie byłaby udana – masło shea vel. karite. Moje – prosto z Ghany (z Blisko Natury), z drzewa o nazwie masłosz, nierafinowane, o charakterystycznym zapachu, którego nie lubię. Zazwyczaj wybieram więc to prawie bezzapachowe i bielutkie rafinowane. W tym pierwszym pozostało jednak znacznie więcej pielęgnujących i odżywczych składników.
Zacytuję tu siebie sprzed niemalże dwóch lat: 
Dzięki swojemu działaniu pielęgnacyjnemu w pełni zastąpi markowe balsamy
do ciała. Zawiera naturalne przeciwutleniacze, co opóźnia procesy
starzenia. Nawilża, wygładza, odżywia i regeneruje. Przywraca skórze
jędrność i elastyczność. Pomaga w walce z rozstępami i bliznami. Chroni
przed niekorzystnymi działaniami bodźców zewnętrznych i pogody, w tym
promieni słonecznych. Wykorzystuje się go także w przypadkach poważnych
zaburzeń dermatologicznych, ale także przy reumatyzmie, bólach
mięśniowych i stawów. Doskonale nadaje się do pielęgnacji wrażliwej
skóry niemowląt.Więcej o maśle shea przeczytacie u mnie  TUTAJ!

 
Afryka to prawdziwe bogactwo kosmetycznych skarbów, a ja pokazałam Wam jedynie czubek góry lodowej! Chciałabym jednak zachęcić Was do zrobienia sobie w domu specjalnego…
afrykańskiego rytuału SPA!
Krok 1
Nastaw wodę w czajniku. Przygotuj kąpiel dla stóp. Wlej do miski ciepłą wodę i dodaj soli z baobabem Martina Gebhardt. Całość wymieszaj. Kilka listków herbaty z malwy afrykańskiej zalej w kubku wrzątkiem i poczekaj, aż zrobi się napar..
Krok 2
Odlej kilka łyżek naparu hibiskusowego do miseczki. W łazience przemyj jego połową twarz niczym tonikiem na waciku. Następnie weź w ręce nieco masła shea, delikatnie je rozpuść w dłoniach i nasmaruj nim oczyszczoną twarz tak jak grubą warstwą kremu.
Krok 3
Przygotuj sobie wygodny fotel, nastaw miłą muzykę i chwyć ulubioną książkę. Zanurz nogi w przygotowanej misce i zrelaksuj się przez kwadrans popijając pozostała herbatkę hibiskusową i czekając aż cera wchłonie masło shea.
Krok 4
Zmyj z twarzy pozostałość masełka letnią wodą, a następnie ponownie delikatnie przemyj ją ostatkiem hibiskusowego naparu.
Krok 5
Weź relaksująca kąpiel. Pod strumień ciepłej wody włóż łyżeczkę masła shea i pozwól mu się rozpuścić. Po 20 minutach relaksu, kiedy wyjdziesz z wanny, poczujesz, że całe ciało jest delikatnie i przyjemnie nawilżone.
Krok 6
Zakończ rytuał masując stopy zmiękczającym kremem z baobabem Martina Gebhardt. 
Najs….

Kochani, na zakończenie wycieczki mam dla Was niespodziankę! 
Dystrybutor kosmetyków Martina Gebhardt przygotował dla Was 5 zestawów mini produktów do pielęgnacji stóp z baobabem HAPPY FEET wraz z próbkami kosmetyków Martina Gebhardt!
Aby wygrać jeden z zestawów wystarczy…
polubić fan page na Facebooku marki –
i w komentarzu pod tym postem napisać, 
że polubiliście jako… (kto – imię+nazwisko lub nick facebookowy).
Jeśli nie macie swojego profilu, to może być jako Wasza mama, siostra czy przyjaciółka 🙂
Na zgłoszenia czekam do niedzieli 15 września 2013 do północy. Spośród wszystkich, którzy polubią fan page i napiszą komentarz, wylosuję 5 osób, do których zestawy powędrują.
Na adresy będe czekała 10 dni od ogłoszenia wyników. Wysyłka jedynie na terenie Polski. W konkursie można wziąć udział tylko raz.

Zapraszam!!!!

W tle MAPY, Aleksandra i Daniel Mizielińscy, wydawnictwo Dwie Siostry

Kosmetyczne Podróże: Ameryka Południowa – babassu, yerba mate i drzewo różane

Zabieram Was dzisiaj w podróż. Oj, daleką! Na drugi koniec świata, do Ameryki Południowej. Mam nadzieję, że Wam się tam spodoba, bo poznacie niezwykle szybki sposób na przemieszczanie się na ten odległy kontynent! A wystarczą: olej babassu, yerba mate i olejek z drzewa różanego!
Ciekawa jestem czy wszystkie te cuda już znacie? Jeśli nie, to gorąco polecam zaprzyjaźnienie się z nimi i to już na dobre. Taki chociażby olej babassu sama poznałam całkiem niedawno. Podesłała mi go szefowa z Blisko Natury. Olej ma ciekawą konsystencję prawie masła. Oznacza to, że w temperaturze domowej ma lekko stałą formę, jest bardzo miękki. Podczas upałów zamieni się w płyn, a w lodówce znowuż przeobraził się w twardą kostkę.
Palmy babassu porastają rozległe tereny Ameryki Południowej. Znana jest z nich chociażby Brazylia, gdzie dzielne kobiety zbierają twarde orzechy, a następnie młoteczkiem przedostają się do ich wnętrza. Olej jest niezwykle odżywczy, łagodny dla skóry, szybko się wchłania i mocno zmiękcza. Idealny dla osób, które lubią mieć prosty naturalny nawilżacz, od razu gotowy do użycia i bezzapachowy. Dodatkowo, jest emolientem, w kremach stabilizuje emulsję, więc doskonale połączy nam się dzisiaj z yerba mate!
Yerba mate od dłuższego czasu namiętnie pija mój mąż. Przyznam się od razu, że sama nie mogę przekonać się do jej charakterystycznego gorzkawego smaku. Nie zmienia to jednak faktu, że doceniam niezwykłe właściwości napoju, który pełen jest witamin, mikro i makroelementów. Ma silne właściwości przeciwutleniające, przeciwgrzybiczne i przeciwzapalne. Chroni serce, przeciwdziała nowotworom, obniża poziom złego
cholesterolu, pomaga w walce z nadwagą i zauważalnie
wspomaga trawienie. Co ważne, yerba mate stymuluje umysł, wzmaga koncentrację, poprawia pamięć, przywraca równowagę w stanach zmęczenia psychicznego i fizycznego. Działa tak m.in. zawarta w niej kofeina, nazywana tutaj mateiną.

Tą szczególną herbatkę zaparza się w specjalnych tykwach, przy użyciu bombilli – rurki z dziurkami do picia napoju. Z pewnością dostaniecie ją w większości herbaciarni czy na stoiskach z herbatami i zdrową żywnością. Yerba mate możecie oczywiście nie tylko pić, ale stosować również jako tonik do przemywania cery lub dodawać ja do kąpieli.

Trzecim elementem dzisiejszej podróży zagranicznej jest olejek z drzewa różanego. Jestem pewna, że wiele z was mylnie wierzy, że jest pozyskiwany z gałązek znanych krzewów z różami. Ano właśnie nie! Drzewo różane – rosewood lub Aniba rosaeodora – porasta lasy deszczowe Amazonii. Zapachem rzeczywiście delikatnie przypomina olejek różany i stąd też jego nazwa. W aromaterapii stosuje się go do ukojenia zmysłów i odprężenia. Przywraca równowagę psychiczną. Ma właściwości pobudzające regenerację tkanek, co korzystnie wpływa na stan cery zwłaszcza dojrzałej.
Co zrobimy z tak wspaniałych składników? Szybki i bardzo prosty balsam z babassu, yerba mate i drzewem różanym. O wspaniałym męskim drzewno-herbacianym zapachu, który długo utrzymuje się na skórze. Do jego wykonania przygotujcie:
  • łyżkę oleju babassu w temperaturze pokojowej
  • łyżeczkę naparu yerba mate również o temperaturze pokojowej
  • 4-6 kropelek olejku z drzewa różanego
Najlepsze jest to, że balsam ten możecie zrobić w kilka sekund, za każdym razem kiedy na przykład pijecie yerbę. Wystarczy w miseczce zmieszać wszystkie składniki i po prostu utrzeć je na jednolita masę. Nie trzeba nic roztapiać czy czekać, aż stwardnieje. Balsam gotowy jest od ręki! I jest też do natychmiastowego zużycia. Taka ilość powinna starczyć na całe ciało. Pozostanie ono nawilżone, odżywione, miękkie i pachnące!!

Na koniec Kochani chciałabym podzielić się z Wami pewnym nowym faktem. Otóż małżonek mój osobisty postanowił w końcu pokazać szerszemu gronu swoje rozliczne talenty i założył swojego bloga. Dopiero raczkuje, dopiero będziemy nad nim pracować, ale już teraz zapraszam na pierwszy post. Ponownie ruszamy w podróż – tym razem do Afganistanu!!
Facebook