Ostatnio

Drodzy, przesyłam Wam nieco złotego ciepła i słońca, które jeszcze niedawno gościło na naszym niebie. Wiem, że wraz z listopadową szarością pojawiają się smutki i zniechęcenie, wiem to dobrze. Mam więc nadzieję, że gdy tylko tutaj zajrzycie, zrobi się Wam cieplej na sercu. A wraz z Waszymi radościami i u mnie ona się pięknie rozwinie i powróci ten pełen chęci i zapału letni nastrój.

Tymczasem i ja walczę z szarością. Z brakiem słońca. I dnia w ogóle. Ledwie bobas zaśnie i rozpocznie swoją drzemkę, ledwie się z niej wybudzi, już się robi ciemno, zimno i ponuro i w zasadzie jakiekolwiek dłuższe spacery już odpadają.

Staram się podchodzić do tej listopadowej aury w sposób…. romantyczny. Postrzegać ją jako sentymentalne, melancholijne i budzące wręcz pewien wewnętrzny niepokój oblicze natury rodem z Wichrowych Wzgórz. Wpatrywać się w sunące chmury, wystawiać twarz do chłodnego północnego wiatru i marzyć o tym, że wystarczy zamknąć oczy i wraz nim polecieć gdzieś na południe, badać ile to jeszcze pozostało liści na okolicznych drzewach, sycić się nową paletą barw – przygaszonych brązów drzew, ciemnych fioletów wyschniętych winogron, wybijającej się czerwieni jagód na pobliskich krzaczkach i tej ferii brązowych szarości na naszej łące. Albo stanąć i nie móc oderwać oczu od samotnej małej brzozy z ostatkiem żółtych liści, pośród masy uschniętych nawłoci. Jak by nie patrzeć – jest to zwyczajnie piękne.

Energii dodają mi kolorowe, mocno aromatyczne eksperymenty w kuchni. Nowa fioletowa pościel, w którą tak cudownie się zawinąć i schować przed światem. Ulubione kokosowe jeżyki jedzone w tajemnicy. Gorące kakao zrobione przez starszą córcię, która robi je naprawdę przepyszne. A już chyba najbardziej to te chwile, tuż po przebudzeniu, kiedy patrzą na mnie wielkie uśmiechnięte oczy mojej młodszej córci (już ma pół roku!) i zachęcają do przytulasków i gilgotek. I to jest właśnie to, co mnie trzyma w pionie w ten nieprzyjemny, zimny czas.

Mogłabym też troszkę ponarzekać… Naszej suni, Misi, zerwało się więzadło w kolanie i musi mieć kosztowną operację. Kolejna fala pandemii znowu odbija się na mnie bardzo boleśnie, bo odwołano mi warsztaty w tym i kolejnym miesiącu, a to jest doprawdy spory cios. Szczepcie się więc, bardzo proszę. Bobas dopiero co wyszedł z nieprzyjemnej i groźnej dla niemowląt infekcji, przez którą nie załapaliśmy się na program bezpłatnych szczepień, na który bardzo liczyłam.

I na te smutki także bardzo, bardzo, bardzo staram się patrzeć pozytywnie. Misia dostanie jakąś tytanową czy stalową łapę (no, nie całą, tylko fragment kolana), na której ponoć będzie hulać bez obaw już do końca swych ziemskich dni. Ja mam więcej czasu dla bobaska i łatwiej ogarniać mi inne rzeczy. A Lilcia w końcu tę infekcję przeszła bardzo gładko, obyło się bez szpitali, jest więc silną małą dziewczynką.

A na dodatek – takie pisanie jest chyba samo w sobie formą terapii listopadowej! Bardzo polecam!


No…. przy okazji chciałabym polecić Wam dwie rzeczy, które tego polecenia są doprawdy godne!


Jakiś czas temu dostałam przedpremierowo książki Dagmary Chmurzyńskiej-Rutkowskiej, znanej jako Mama Pediatra – „Jak zadbać o zdrowie swojego dziecka. Radzi Mama Pediatra”, wyd. Muza.

Chętnie zgodziłam się na współpracę, bo zaczęłam odczuwać brak solidnej wiedzy zebranej w jednym konkretnym miejscu. Od czasu gdy Róża była niemowlaczkiem minęło już 10 lat, sporo więc istotnych rzeczy gdzieś mi tam z głowy zdążyło ulecieć.

To, co mnie ujęło w tej książce, a w zasadzie nawet zaskoczyło, to to, że czyta się ją tak niesamowicie lekko i szybko. Jest napisana bardzo prostym i zrozumiałym językiem. Autorka wręcz łopatologicznie tłumaczy czasem trudne zagadnienia, dzięki czemu i mi w głowie poukładały się rzeczy, które do tej pory stanowiły pewien chaos. Istotny wpływ ma tu też zapewne sposób podania poszczególnych zagadnień – przejrzystość tematów i ich poukładanie sprawiają, że nie trzeba od razu czytać wszystkiego i cierpieć potem na ból głowy z powodu natłoku faktów. Treści przeglądasz, zatrzymujesz się na tych, które cię akurat interesują, a o kolejnych zapisujesz sobie w głowie, żeby sięgnąć w razie potrzeby.

Książka jest więc bardzo czytelnym poradnikiem, który możesz mieć zawsze pod ręką i wracać do niego wraz z rozwojem dziecka lub w trudniejszych sytuacjach.

Mi osobiście bardzo spodobał się na przykład sposób wyjaśnienia różnic pomiędzy pierwszymi obowiązkowymi szczepionkami. Zdecydowaliśmy się wprawdzie na jedną, ale w zasadzie na chybił trafił. Dopiero teraz mam takie źródło, które pozwala podjąć świadomą decyzję, bo dokładnie wyjaśnia czym różnią się szczepionki płatne od tych refundowanych.

W książce jest tez jeden niezwykle istotny rozdział – Pierwsza pomoc w pigułce. Jest to naprawdę niewiele stron z szalenie istotna wiedzą, która powinien mieć każdy rodzić. Ten rozdział należy przeczytać koniecznie, na spokojnie, przeanalizować i mieć już na zawsze w głowie.

Polecam też rozdział, który opisuje kiedy leczyć w domu, a kiedy udać się do lekarza. Są to zagadnienia bardzo problematyczne, zwłaszcza dla młodych rodziców. Mamy więc podane najczęstsze dolegliwości wieku dziecięcego, takie jak gorączka, biegunka, kaszel itp. oraz najważniejsze informacje dotyczące tego, jakie mogą być przyczyny i jak reagować na objawy. Jestem pewna, ze tych kilka stron rozwieje bardzo dużo wątpliwości i pomoże podjąć decyzję o konieczności wizyty lekarskiej.

Nieco mniej dokładnie zgłębiłam rozdziały dotyczące ciąży, porodu i noworodków, bo to już za nami. Mogę jednak z czystym sumieniem polecić je każdej przyszłej mamie, zawierają bowiem całą masę niezwykle praktycznych informacji, które pomogą Wam przejść przez ten niesamowity okres.

Choć sama nie jestem zwolennikiem wgłębiania się w różnej maści poradniki dotyczące wychowywania maluszków, tę akurat książkę powinni przeczytać i mieć pod ręką wszyscy młodzi rodzice. O ileż wtedy będą spokojniejsi!

To masełko pokazywałam Wam już w Lili kilkukrotnie, przy okazji zdjęć produktowych, które wykonywałam dla marki Rosa. Panna Poranna. Nigdy jednak nie opisałam Wam go dokładniej… I jest to doprawdy niedopatrzenie, bo…

Bo jest to Masło różane z miodem wręcz genialne!

Zacznę jednak od małego przypomnienia – masełko jest mi szczególnie miłe, bo stworzyłam mu taką pszczelo-różaną oprawę graficzną!

Ale do rzeczy… Pachnie kusząco słodko, jak połączenie róży i miodu właśnie. Jest mięciutkie i łatwo się rozsmarowuje. A najważniejsze – przynosi natychmiastowe ukojenie! Taką ulgę dla przesuszonej jesienią skóry. Usta stają się od razu mięciutkie. Polecam na noc pod oczy – wspaniale odżywia. Polecam na zmarznięte buzie dzieci i mężów biegających wieczorami po lasach. Polecam na przesuszoną skórę łokci i pięt. Polecam na spracowane dłonie – kiedy już skończycie wieczorne ogarnianie świata, umyjcie je dokładnie, potem nasmarujcie hojnie masłem i odpocznijcie chwilę.

Masełko dostępne jest w dwóch pojemnościach. Mały słoiczek 15 ml z poprawiającym nastrój napisem „Jesteś piękna!” trzymam zawsze w torebce. Przydaje się wtedy doraźnie – do ust czy a buzię dziecka. A to większe – 60 ml – jest do codziennego stosowania. Jest niezwykle uniwersalne, nadaje się praktycznie dla wszystkich no i…. uzależnia 🙂

Mój jesienny umilacz, który przywodzi na myśl pełnię lata!

Masełka znajdziecie na stronie PannaPoranna.pl – wersja 15 ml i wersja 60 ml.

Facebook