Zmian część dalszy, pora jednak na te mniejsze. Takie, które nie powodują wielkiej rewolucji w życiu, ale dzięki nim czujemy się lepiej, pracujemy sprawniej, dzień staje się zwyczajnie ładniejszy, noc mniej straszna, a osoba, która zerka na nas z lustra – taka jakaś przyjemniejsza i bardziej oswojona.
I tak… tylko mnie nie wyśmiejcie… przebiłam uszy!
W wieku 32 lat zebrałam się na odwagę, której przez tyle czasu mi brakowało i wybrałam się do kosmetyczki. Nie, żebym wcześniej odczuwała jakąś specjalną potrzebę noszenia kolczyków. Wydawało mi się wręcz, że takie to nienaturalne, jak z ucha coś zwisa. Nie wiem tylko, że podświadomie nie kierował mną jednak strach przed tym dziwacznym pistoletem dobierającym się do mojego ciała…
No ale, no… sami powiedzcie – gdyby Wam zostało tak dużo, tak pięknych kolczyków, czy nie odważylibyście się na ten milowy krok? Mnie przekonały, zwłaszcza te długie z różowym chalcedonem i kwarcem z inkluzjami. Nie mogłam sobie ich tak po prostu darować, choć przez 3 lata prowadzenia sklepu Lili in the Garden nie przemawiały do mnie tak mocno.
Poszłam więc… nie sama, o nie! Z Różą i siostrą, w ramach wsparcia, bo ze mnie ogromna panikara. Pani, która nas przyjmowała była pewna, że chodzi o Różę właśnie. Kiedy okazało się, że to ja będę się dziurawić, spojrzała tylko dziwnie, uśmiechnęła się i spytała, jakim cudem dziecko urodziłam, skoro się boję… Cóż, sama nie wiem…
No i mam! Teraz muszę odczekać tylko szmat czasu, aż się wszystko zagoi i zaczynam moją przygodę z kolczykami. I cieszę się bardzo. I czuję się bardziej dorosła. I inna trochę.
I dobrze mi z tym!