Same cuda o niej słyszałam! Że włosy błyszczą jak nigdy, że zdrowe, mocne, lśniące, miękkie, odżywione, etc., etc. Nie mogłam więc sama nie spróbować. Tak oto zdecydowałam się w końcu na zakup henny.
Wybrałam najpopularniejszą z marek – Khadi. Oczywiście znajdziecie na rynku różne henny, często znacznie tańsze, być może także dobrej jakości. Tutaj jednak przekonała mnie opinia o marce i profesjonalne (ładne! a jakże!) opakowanie z dobrym wyposażeniem – w czepek, rękawiczki i dokładną instrukcję (po angielsku wprawdzie, ale jednak jest). Ważne jest także to, że spośród henn Khadi możemy wybrać odpowiedni dla siebie odcień. Mój wybór padł na ciemny brąz. Jeśli jednak nie chcecie farbować włosów, słyszałam, że świetnie sprawdzają się henny bezbarwne – jako maski czy odżywki.
Dosyć długo zbierałam się w sobie, aby zacząć farbowanie. Już wiem czemu… Przewidywałam, że nie będzie to łatwy zabieg. Przyznam się bez bicia, że zazwyczaj stosuję chemiczne farby, a moje włosy potrzebują dosyć intensywnej dawki odżywienia. Spodziewałam się cudów, choć doświadczenie mówi dosyć jasno, żeby cudów w kosmetyce się nie spodziewać. Przygotowałam się dobrze, myłam wcześniej włosy samymi łagodnymi ekologicznymi szamponami (ponoć henna trudniej się aplikuje po silikonach), ubrałam jakąś niepotrzebną bluzkę, znalazłam jakiś stary ręcznik. I wzięłam się do dzieła.
Pierwszym zaskoczeniem po otwarciu woreczka jest fakt, że ta cała henna to zielony (!) proszek. Hmmm… No dobrze. Należy rozmieszać ją w miseczce w ciepłej (około 50 stopni) wodzie na jednolita papkę. Kochani… jak to wygląda… a jak śmierdzi! Nie bójmy się tego powiedzieć – henna to zielone, śmierdzące błoto…
Ale dobrze… co mi tam… nakładam… Zawsze mam problem z nakładaniem farb, więc zapewne i hennę nałożyłam bardzo nieprofesjonalnie. Cóż, ważne, że pokryłam tym błotkiem w końcu całe włosy, szyję, kark i pół łazienki… Winą za to obarczam jednak siebie i swój brak doświadczenia. Ważne tylko, aby to robić szybko, żeby nam henna nie wystygła za bardzo. Ona musi mieć cieplutko, żeby się dobrze osadzić na włosach. Kiedy więc ją już nałożyłam (i pstryknęłam fotkę, no bo jakżeby inaczej…), zakryłam całość dołączonym foliowym czepkiem, a to jeszcze opatuliłam grubym ręcznikiem.
Teraz zaczął się kolejny etap ciężkich przejść z henną. Taki turban należy trzymać na głowie 2 godziny! No… od 30 minut do 2 godzin, ale ja mam grube i gęste włosy, zawsze więc wybieram dłuższą opcję. Nie byłoby to nawet takie uciążliwe, gdyby nie unoszący się dookoła zapach… Okropny… Przyzwyczaiłam się do niego jakoś po godzinie, mogłam więc dotrwać do końca mojej wędrówki przez świat henny.
Zanim poznamy efekty, czeka nas jeszcze jeden trudniejszy moment – zmywanie! Jedynym rozsądnym rozwiązaniem, jest wejście całemu pod prysznic – błotka jest sporo, wanna po chwili jest cała brązowo-zielona. A to spływa, i spływa, i spływa… i spłynąć nie chce. Szamponu użyć nie można, trzeba dać włosom odpocząć przez dobę, pozostaje jedynie woda i cierpliwość. Nawet jak już uda się wszystko spłukać, a włosy wyschną i tak musimy jeszcze poczekać 1-2 dni na ostateczny efekt – kolor, w wyniku utleniania ciemnieje i nabiera intensywniejszego odcienia.
No dobrze… jak wyszło? W pierwszym momencie faktycznie bardzo mi się włosy spodobały – mocno lśniły, złapały kolor, były przyjemne w dotyku. Mam tylko wrażenie, że po tej dobie, całość raczej nieco przygasła. Są jednak ewidentnie mocniejsze i mniej wypadają (a miałam z tym ostatnio problem). Kolor bardzo mi się podoba, jest naturalny, intensywny, ciepły. Tych kilka (…) siwych włosów zniknęło. Ogólnie więc bardzo pozytywnie. Obawiam się tylko, że nie widzę specjalnej różnicy w efektach między henną a farbą chemiczną. Wynikać to może jednak z faktu, że henna to jednak kosmetyk naturalny, a jak wszystkie kosmetyki naturalne, zapewne potrzebuje czasu, przyzwyczajenia włosów i dłuższej chwili na chemiczny detoks. Spróbuję jeszcze raz, co mi tam. Za dużo znam zachwyconych osób!
Moja henna pochodzi z Blisko Natury.