Kurtka na wiosnę

Wiosna nam nastała tak jakoś nagle. I nagle okazało się, że trzeba szukać w szafach okryć zwanych wierzchnimi, które nas nie ugotują w te wiosenne temperatury.

I ja do Was spieszę z takimi wierzchnimi okryciami, bo cały internet zdaje się zalewać mnie propozycjami różnorakich kurteczek. Wybrałam więc Wam kilka najciekawszych.

Choć zaczyna tę selekcję kamizelka!

  1. Kamizelka pikowana w autorski wzór meduz (ta cuda, ale polecam też zajrzeć i popodziwiać inne) /Patch Patch
  2. Lekka kurtka pikowana Rosy Blush – dla romantyczek / Naoko
  3. Krótka kurtka z imitacji skóry / Reserved
  4. Cord Baseball Jacket czyli Surf Inc. i jej bejsbolowe kurteczki w 8 kolorach. I co ciekawe – każdy jest piękny! Który wybieracie? / Surf Inc.
  5. Kurtka Aura Denim – wykonana z wyjątkowej tkaniny żakardowej w odcieniu klasycznego denimu / Pracownia Fio
  6. Next Kurtka bomber / Zalando
  7. Pikowana Kurtka Black Horses – w galopujące konie autorstwa ilustratorki Ani Rudak / Aurelia & Frauen
  8. Kurtka sztruksowa Twórczość – miałam podobną na studiach, dawno temu 😀 / Pan tu nie stał
  9. I cudo na koniec – wełniana, pikowana katana z vintage tkaniny w żółte kwiaty / Patch Patch

Korfu na 4 dni – jak zorganizować?

Komu marzy się trochę greckiej sielanki? Ot, wypad dla oddechu i zdystansowania. Mi tak się zamarzyło właśnie… Takie kilka dni tylko z mężem, bez dzieci. Żeby głowa odpoczęła, bo niestety ma się czym stresować. Bez napinki, bez pośpiechu – tak po postu pobyć. Nasiąknąć trochę wyspiarskim klimatem.

Wybrałam więc Korfu! Polecam tym bardziej, że przy Santorini i okolicznych wyspach aktualnie sporo się trzęsie. Korfu więc jawi się jako spokojna, zielona oaza.

No i muszę Wam tu napisać, że tak myślałam, planowałam i szukałam, że w zasadzie wyszło mi to myślenie, planowanie i szukanie wspaniale! Jeśli więc, tak jak my, potrzebujecie takich kilku dni dla siebie, jeśli potrzeba Wam morza i zieleni… Jeśli także nie lubicie wynajmować samochodu, a zależy Wam aby było sprawnie i wygodnie… Jeśli lubicie takie miejscówki, które z jednej strony są spokojne, ale także gwarantują bliskość i pięknej plaży i deptaczka z dobrym jedzeniem i sklepikami… Jeśli lubicie miasteczka które są takie o – w sam raz, nie za duże, ale też nie za małe… No i nie przepełnione turystami! Jeśli na tym wszystkim Wam zależy, to polecam się! A dokładniej ten post, w którym znajdziecie opis takiego właśnie wypadu!

Bilety lotnicze na Korfu można znaleźć w dobrych cenach, trzeba tylko szukać i kombinować z datami. My wybraliśmy się Ryanairem, jesienią, po sezonie, z bagażem tylko podręcznym (najwygodniej).

Dlaczego akurat na Korfu? Marzyło mi się od czasów obejrzenia serialu Durrellowie (jeśli nie widzieliście, to bardzo polecam). I chyba nie tylko mi, bo i całej masie Brytyjczyków także. Jest ich tam naprawdę sporo – mam wrażenie, że najwięcej wśród turystów. A i o samych Durrellach tu pamiętają. Serial bowiem bazuje na autentycznej historii brytyjskiej rodziny, która przeniosła się w te rejony przed wojną. W głównym mieście Korfu, zwanym także Korfu (gr. Kerkyra), znajdziemy ślady tej pamięci, które mają na celu przyciągnięcie turystów.

Korfu słynie z tego, że jest bardzo zieloną wyspą. A ja właśnie takie lubię. Znane są jej krystalicznie czyste wody i pyszne jedzenie. Jak to w Grecji. Choć jest to ponoć najmniej grecka z greckich wysp. Nie ma tu białych domków z niebieskimi dachami, ale są inne, równie urocze. I na pewno ma swój wyjątkowy czar. To on mnie tak zauroczył, że już chętnie bym wróciła!

Tutaj wtrącę taki pro tip – jak źle zawieje, to Wasze telefony mogą złapać sieć z pobliskiej Albani i naliczyć Wam masę kasy za transfer danych. Wystarczy przełączyć szukanie sieci na ręczne, zamiast automatycznego, i wybrać sieć grecką. I już można korzystać z internetu swobodnie.

Korfu jest na tyle wygodne, że lotnisko znajduje się w zasadzie w samym mieście Korfu. A że nie jest to duże miasto, to wszędzie można dojść na piechotę. Oczywiście nie trzeba… No, ale można. Mieliśmy zaplanowany późny lot, z lądowaniem około 22. Zarezerwowałam więc pierwszy nocleg w odległości 20 minutowego spaceru. Nic specjalnego, nic, co jakoś szczególnie mogłabym polecić. Ot, wygodny, tani hotel ze śniadaniem w dobrej lokalizacji, bo i do morza i deptaku dwa kroki (Arion Hotel). Dzięki temu zaraz po zameldowaniu mogliśmy pójść na spokojny spacer brzegiem morza.

Dopiero nazajutrz, po greckim śniadaniu udaliśmy się do tego miasteczka, o który pisałam powyżej. Co to miało być idealnie nie za małe, nie za duże, z knajpkami i piękną plażą, ale bez szalonego natłoku turystów i hoteli molochów. Miasteczko, które wybrałam do Kassiopi. Mieści się ono na cyplu, jakieś 1,5 godziny drogi na północ od Korfu. Turyści objazdowi wpadają tam zobaczyć zatoczkę i ruiny zamku. Ja jednak uważam, że stanowczo trzeba tam zostać na dłużej.

Jeśli tak jak my, nie lubicie wynajmować samochodu lub chcecie, aby wycieczka była nieco bardziej ekonomiczna – wybierzcie autobus. Jest to naprawdę wygodny środek transportu, zwłaszcza, że drogi są tu wąskie, kręte i nieraz prowadzą nad przepaściami. Nie jest też łatwo o parking.

Udaliśmy się więc znowuż pieszo spacerem na dworzec autobusowy – Green Bus Terminal. Google Was tam zaprowadzi. Jeśli ruszacie z okolic starego miasta, to autobusy zatrzymują się także tam – dopytajcie o przystanek w hotelu. Autobusy do Kassiopi odjeżdżają dosyć często, jakoś co godzinę. Jest to miejsce docelowe tej linii, więc na pewno nie przegapicie. Tymi zielonymi autobusami możecie poruszać się po całej wyspie. Bilety kupicie na dworcu w kasie, po kilka euro, lub bezpośrednio w autobusie (zawsze jest ktoś z kierowcą, kto chodzi i zbiera pieniądze). Do Kassiopi autobusem jedzie się około 1,5 godziny (bo są przystanki po drodze) i jest to przepiękna, widokowa trasa. Końcowy przystanek mieści się przy uroczym placyku w centrum miasteczka.

Zanim powrócę z kilkoma zdaniami do samego Kassiopi, muszę polecić hotel. Bo i samo miasteczko i ten hotel udało mi się wybrać dokładnie w punkt! Kassiopi Bay, bo tak się nazywa, mieści się u podnóża zamku, na cypelku wokół którego prowadzi wąska droga (idealna na spacery). Od miasteczka dzieli go właśnie krótki spacer ową drogą, z drugiej strony, dosłownie dwie minutki mamy do jeszcze mniejszego cypelka z cudownymi plażami. Hotel wychodzi naprawdę dobrze cenowo (przynajmniej po sezonie), jest kameralny, nowy, a pokoje są bardzo wygodne. Nie ma śniadań, jest za to aneks kuchenny i tarasik (lub balkon), na którym można jadać spokojne własnoręcznie zrobione śniadania z widokiem na Albanię.

No i jest tu jeszcze czadowy basen z jeszcze bardziej niesamowitym widokiem, bo jest powyżej hotelu. Z leżakami pod drzewkami oliwnymi, przy zamkowym murze.

Ja się w tym miejscu zakochałam. Polecam i dla par i dla rodzin z dziećmi.

Trafiliśmy na pogodę… mieszaną. Mieliśmy pecha, bo i wcześniej i później było pełne słonce. Udało się jednak i skorzystać z kąpieli w morzu i basenie i spokojnie powłóczyć po okolicznych ścieżkach i szlakach. Mąż wybiegł na pobliską górę z klasztorem, ja delektowałam się spokojem, audiobookiem i niesamowitym spektaklem, jaki tworzyły chmury na niebie. Raz w deszczu przebiegaliśmy do restauracji, raz wygrzewaliśmy się na gorących kamyczkach. Były pioruny i była tęcza wchodząca do wody. Wszystko ma swój urok.

Tu zamieniłam się na chwilę w grecką boginkę 🙂

Samo Kassiopi okazało się być takim miasteczkiem, jak sobie wymarzyłam. Rano w kafejkach turyści, głównie brytyjscy, zajadają śniadanie i długo piją kawę. Potem zaczyna się ruch, bo dojeżdżają autobusy i turyści wpadający tylko przejazdem. Wciąż jest jednak w miarę spokojnie. W porcie można przysiąść na ławeczkach, uliczkami przemykają greckie babcie do supermarketu na zakupy. Jest trochę sklepów z pamiątkami, trochę z pięknymi ciuchami i biżuterią, no a najważniejsze – jest pysze jedzonko! Ja na wyjazdach przechodzę bardziej na kuchnię wegetariańską, aby móc się nacieszyć lokalnymi smakami. Uwielbiam takie smakowanie podróży!

Okolice są niezwykle malownicze!

Ach, jaka to była pyszna tarta cytrynowa! Z widokiem na ruiny zamku.

Widok na Kassiopi z zamku. (Sam zamek nie specjalnie wart uwagi)

Grecki grillowany ser z konfiturą pomidorową i jedno z pysznych śniadanek z widokiem na Albanię.

Och, to było pyszne – sałatka dakos – pomidory, feta i oliwa na czerstwej bułce. Niby nic, a niebo w gębie.


Ostatni dzień poświęciliśmy na zwiedzenie samego miasta Korfu. Lot mieliśmy dopiero wieczorem, zebraliśmy się więc rano na autobus i udaliśmy się zobaczyć co tam ciekawego. Pamiętajcie, że nie musicie autobusem dojeżdżać do dworca, bo zatrzymuje się on wcześniej w centrum.

Miasteczko jest stare i piękne. Można błądzić wąskimi uliczkami i nasycić się południowym klimatem, ale… No niestety jest „ale”. Samo centrum było tak przepełnione turystami, że ledwo się dało przejść. A byliśmy po sezonie. Nie wiem doprawdy jak to funkcjonuje w szczycie ruchu turystycznego. Wypiliśmy więc kawę, przekąsiliśmy coś i uciekliśmy ku morzu. Tutaj bardzo polecam wejście na imponującą cytadelę zbudowaną przez Wenecjan, a używaną choćby przez Anglików, którzy niegdyś objęli wyspę swym protektoratem. Jeśli wdrapiecie się na najwyższy tu punkt, na dosyć sporą górkę, zachwyci Was wspaniały widok na miasto.

Widok z cytadeli.

Widok na cytadelę 🙂

I znowuż uciekliśmy przed tłumami i jakże dobrze zrobiliśmy! Wybraliśmy się deptakiem wzdłuż morza, w okolice miejsca, gdzie spędziliśmy pierwszą noc. Jest tam piękny młyn, uroczy park i miejsce, gdzie można wskoczyć do wody (co też uczyniliśmy, bo wróciły upały).

Ale jest też tu coś lepszego! W parku wzdłuż deptaku jest masa knajpek – ot, stolików wśród zieleni. W każdej podają przysmaki kuchni greckiej (w rozsądnych cenach) i chyba dobrze to robią, bo większość jedzących to byli właśnie Grecy. Turystów malutko, niewielu tu dociera. Tam też była przepyszna musaka, a dla mnie – faszerowane warzywa. Pycha! Drzewa nad nami, słonce prześwitujące przez liście, widok na morze, Grecy dookoła, szum wiatru, woda morska we włosach. Bajka.

No, a stąd, to już spacer tylko na lotnisko i do domu…

Pojedziecie?

Daję też znać, że sporo ofert wakacji na Korfu znajdziecie na stronie ITAKI.


Wpis powstał dzięki miłej współpracy sponsorskiej.

Love love figowe

Wraz ze zbliżającymi się walentynkami, internety stają się wypełniać wszelkiej maści serduszka. Kilka z nich przykuło i moją uwagę, w bardzo pozytywny sposób. Podrzucam więc kilka walentynkowo-serduszkowo-figowych inspiracji na teraz i a każdy inny dzień w roku!

Miłość to w końcu temat uniwersalny, prawda?

Kolczyki Serca Ker / Zestaw naszyjnik obrotowy z sercem i kolczyki serca Parfois / Spodnie culottes | Jardin de Nuit Miss Liberte / Bio brokat Sweet Jam Ministerstwo / Czekolada Flamingo Karmello / Naszyjnik Figa z ametystami Ker / Bawełniany sweter w serca z falami Reserved / Olejek do pielęgnacji intymnej Czuły dotyk YOPE / Sojowa świeca zapachowa ROZKOSZMNIE mango Flagolie /

Najlepszy wegański majonez

W kuchni roślinnej antyrakowej ważne jest bardzo wiele kwestii, o których tu już Wam pisałam. Musi być mocno warzywno-owocowo, strączkowo i zbożowo, musi być świeżo, produkty możliwie nieprzetworzone, ekologiczne, musi być pełno antyrakowych superfoods i tak dalej i tak dalej. Ale…

Ale musimy także się tą kuchnią cieszyć! A smaki znane od dziecka i bardzo zawsze lubiane to coś, co tworzy takie przyjemne poczucie komfortu i ciepełka w brzuszku i serduszku, prawda?

Dlatego właśnie już dłuższy czas temu postanowiłam tworzyć własny majonez!

Umówmy się – nie jest to produkt pierwszej potrzeby i nawet w mojej wersji jest po prostu tłusty. A kuchnia antyrakowa jest kuchnią niskotłuszczową! Ale tu znowuż pojawia się to magiczne – ale. Majonez traktujmy jako dodatek smakowy do naszych innych zdrowych wyborów. Podkręcamy nim sałatki pełne warzyw, wykańczamy kolorowe kanapeczki, a w święta, kiedy pół świata zdaje się zajadać sałatką jarzynową – my tworzymy naszą, zdrowszą wersję i świętujemy jak wtedy, gdy świat zdawał się prostszy i lepszy.

Niegdyś do głowy mi nie przyszło, aby kręcić majonez. A już tym bardziej, że da się go zrobić z mleka sojowego i oliwy. Majonez! I to taki, który smakiem zupełnie przypomina ten Kielecki. Jest po prostu pyszny i totalnie majonezowy. A mam w domu prawdziwego konesera majonezu i on to potwierdza 🙂

Od samego początku nie zdecydowałam się na sięganie po dostępne na rynku markowe wegańskie majonezy. Czemu? Nie mają dobrych składów, są produktami przetworzonymi, pełnymi cukru. Podczas gdy mój majonez oparłam na oliwie, mleku sojowym, bio occie jabłkowym, musztardzie dijon (ma prosty skład, bez cukru), syropie z agawy i cytrynce. Mamy więc pełną kontrolę tego, co w naszym majonezie się znajduje.

Z istotnych rzeczy to od razu tu napiszę jeszcze, że do majonezu wykorzystuję oliwę z wytłoczyn z oliwek. Czyli nie tą najzdrowszą (zwłaszcza w kuchni antyrakowej) z pierwszego tłoczenia, a tą pozbawioną już smaku i zapachu. Próbowałam na tej dobrej, ale niestety majonez za bardzo pachniał oliwą, a za mało majonezem. Wciąż jednak stawiamy tu na oliwę.

Sięgając po mleko też zwróćcie uwagę, aby miało prosty skład czyli głównie soję. Ach, no i polecam właśnie sojowe, bo jest odpowiednio tłuste i dostarcza przy okazji białko. Jest też jedną z głównych składowych mojej kuchni antyrakowej.

Dodam jeszcze, że mam za sobą wiele majonezowych prób. I nawet teraz, kiedy jestem już w tym kręceniu całkiem obyta, zdarza się, że majonez się zwarzy i po prostu nie wyjdzie.

Ale muszę tutaj jeszcze oddać hołd autorce bloga Olga Smile bo to z niego nauczyłam najwięcej. Znajdziecie tam wiele różnych majonezowych przepisów. Mój powstał a bazie TEGO – najlepszego. No, nie dziwię się!

Najlepszy wegański majonez

Składniki:

  • 550 ml oliwy z wytłoczyn z oliwek
  • 180 ml mleka sojowego
  • 1 duuuża łyżka musztardy dijon
  • sok z połowy cytryny
  • 4 łyżki octu jabłkowego (dobrego, bio)
  • 2-3 łyżki syropu z agawy
  • mniej niż 1 łyżeczka soli

Z takiej ilości składników wychodzi niecały duży litrowy słoik majonezu.

Do blendera kielichowego przelewamy mleko sojowe, sok z cytryny, ocet, agawę. Dodajemy sporą łyżkę musztardy i sól. Całość blendujemy przez minutkę na niskich obrotach, aby się ładnie połączyło. Po chwili zaczynamy dolewanie oliwy przez otwór w pokrywce, małym strumieniem. Spokojnie i cierpliwie. Majonez zacznie się ubijać do konsystencji, którą znamy. Na końcu próbujemy majonez – możemy teraz dodać albo octu, albo musztardy, albo agawy. Każdy z tych produktów może inaczej smakować, dopasujmy majonez do naszych preferencji. Całość ponownie mieszamy – jeśli trudno się miesza w blenderze, domieszajmy łyżką. I gotowe!

lll

Olejek czterech złodziei – prościej

Kochani, na początek podrzucam Wam jeden z moich ostatnich kolaży. Na dobre zimowe sny!

Potrzebne nam bowiem takie uskrzydlające senne marzenia!

A po drugie, jako że sama sobie i bliskim naprodukowałam ostatnio olejków 4 złodziei, to postanowiłam i Wam podrzucić moją uproszczoną wersję, które idealnie wchodzi w standardowe buteleczki 10-mililitrowe.

A jeśli jeszcze nie wiecie co to właściwie jest ten złodziejski olejek i do czego służy, jeśli nie słyszeliście jeszcze słynnej legendy, to zachęcam do zajrzenia do TEGO wpisu. Tam już wszystko opisałam i wyjaśniałam w trudny pandemicznym czasie.

Zaznaczam raz jeszcze, że jest to moja autorska wersja. I ta z wpisu z 2020 roku i ta tutaj – nieco inna. Ta dzisiejsza receptura nie tylko ma ułatwić Wam (i mi) domową produkcję – łatwo się bowiem odmierza mililitry do butelki, jest także nieco łagodniejsza w zapachu, bardziej przytulna, cytrusowo-korzenna z lekką nutą ziołową. Dzięki temu jest także chętniej akceptowalna przez dzieci (powyżej 3 roku życia), a na tym mi właśnie zależało.

Olejek czterech złodziei – wersja autorska uproszczona

Składniki / olejek 10 ml

  • 2 ml olejku goździkowego 
  • 2 ml olejku cytrynowego
  • 2 ml olejku pomarańczowego 
  • 1 ml olejku cynamonowego z kory 
  • 1 ml olejku eukaliptusowego
  • 1 ml olejku rozmarynowego
  • 1 ml olejku tymiankowego

Wszystkie olejki przelewamy do buteleczki. Przechowujemy w suchym, chłodnym miejscu.

Jak stosować olejek? Po całość i instrukcje zapraszam raz jeszcze do wpisu z 2020 – TUTAJ.

A tu zacytuję z tamtego wpisu podstawowe sposoby:

  • Nakładam dwie kropelki na ubranie przed wyjściem z domu, tworząc w ten sposób tzw. zapachowy filtr biologiczny (wg Herbiness). Taką ładną nazwę wyczytałam ostatnio, choć olejki stosuję właśnie w ten sposób od wielu lat. Z taką kropelką po domu chodzi także moja córka, wymiennie z czystą lawendą.
  • Dodaję kilka kropelek do środków czyszczących różne powierzchnie w domu – głównie kuchnię i łazienkę (używam Zielko), dzięki czemu nabierają siły dezynfekującej.
  • Dodaję odrobinę do maceratu z nagietka, który wmasowuję w skórę po kąpieli (o tym będzie niedługo osobny post).
  • Olejek można dodać także do preparatów antybakteryjnych do rąk, do mydeł w płynie, do balsamu do ciała, do soli lub olejku do kąpieli, do płynu do prania. Ważne, aby zachować umiar i przestrzegać zasad bezpieczeństwa.
  • Oczywiście możemy także stosować olejek w dyfuzorze lub kominku do aromaterapii.
Facebook